[ Pobierz całość w formacie PDF ]
brzmiewała w niej gorycz. Lucas nie patrzył nią, obserwował szeroką dolinę, w której
nawet o tej porze roku pozostało jeszcze kilka polnych kwiatów zaskoczonych pierw-
szym atakiem zimy. Zapewne czuły swoją wątłość i wiedziały, że wkrótce przeminą. Lil-
lian dobrze to rozumiała.
- Jesteś jedynakiem?
Skinął głową.
- Rodzice nie pojechali za tobą do Ameryki?
- Nie.
- U kogo tam mieszkałeś?
- U stryja. To był przyzwoity człowiek, nazywał się Stuart Clairmont. - Pokręcił
głową, widząc, że Lillian szykuje się do zadania kolejnego pytania. - Czy jesteś ciekaw-
ska z natury? Urządziłaś mi niemal przesłuchanie.
- Jesteś moim mężem, a właściwie nic o tobie nie wiem. Małżonkowie powinni się
dobrze poznać.
- To prawda. Powiedz mi więc o sobie coś takiego, czego nikt inny nie wie.
Lillian zacisnęła usta i bacznie przyjrzała się twarzy męża. Może chciała się prze-
konać, czy to, co mu powie, zostanie właściwie odebrane? - zadał sobie w duchu pytanie
Lucas. Znał taką minę, w dzieciństwie widywał ją w lustrze, kiedy matka ostrzegała go,
by nikomu nie mówił o niczym, co dzieje się w rodzinie.
- Kiedyś czytałam Biblię wspak - zaczęła. - To było wtedy, gdy matka opuściła oj-
ca z kochankiem, który potem przyczynił się do jej śmierci - oznajmiła Lillian. - Nie w
znaczeniu fizycznym oczywiście. Są też inne sposoby, by kogoś pozbawić życia. Ko-
chanek matki był podobny do ciebie... Tajemniczy, posępny... - Urwała, głos ją zawiódł.
R
L
T
Po chwili dorzuciła: - Gdyby mój ojciec się dowiedział, że wyjawiłam rodzinną tajemni-
cę...
- Nie dowie się.
- Obiecujesz? - Jej dłonie były teraz zaciśnięte w pięści.
- Jak mi życie miłe - zapewnił, posługując się niecodziennym wyrażeniem, którego
jako chłopcy używali z Nathanielem i Stephenem do przypieczętowania sekretów.
- Nie zamierzałam ci tego wyjawić, ale...
- Ale ponieważ wspomniałem o moich sekretach, czułaś się w obowiązku zrobić to
samo?
Ucieszyło go, że się uśmiechnęła.
- Właśnie.
W oddali, na tle ciemnej ściany drzew, rysowała się bryła Woodruff Abbey. Na
trawniku i półkolistym podjezdzie było widać figurki bawiących się dziewczynek.
- Jak długo sprawujesz opiekę nad dziewczynkami?
- Od czasu, gdy prawnie ustanowiłem Woodruff Abbey ich majątkiem i przejąłem
zarząd powierniczy.
- To nie jest twoja posiadłość?
- Korzystam z niej, ale kiedyś będzie ich własnością.
- To bardzo cenny dar od człowieka, który nie ma wiele dobytku.
- Dzieci powinny dorastać w poczuciu bezpieczeństwa.
- Chyba ty takiego nie miałeś. Co się stało z domem twoich rodziców? W ogóle o
nim nie wspomniałeś.
- Został sprzedany, kiedy rodzice opuścili Anglię. Podróżowanie jest kosztowne, a
mój ojciec nie znosił obowiązków związanych z opieką nad dziećmi.
- Był chyba dość egoistycznym człowiekiem.
Gdy Lucas nie odpowiedział, spróbowała innej taktyki.
- Dziewczynki bardzo cię lubią.
Roześmiał się i tym razem Lillian usłyszała w jego głosie przyjemne, ciepłe
brzmienie. Podobało jej się, że Lucas, śmiejąc się, odrzuca głowę, a w kącikach oczu ro-
bią mu się zmarszczki. Z pewnością nie jest dandysem. Jej mąż należał do ludzi, który
R
L
T
muskulaturę i ogorzałą cerę zawdzięczają przebywaniu na świeżym powietrzu. Teraz,
gdy widziała go na tle nieba, kojarzył jej się z tymi nieposkromionymi tanami, którzy
przed wiekami wędrowali przez tę część kraju. Tak, Lucas nie pasował do Anglii z jej
spokojnymi rytmami i wątłym, bladym słońcem.
Nie rozumiała go, ale pragnęła. Jego ciało wywierało na niej wrażenie jak żadne
inne. Zawstydził ją wyznaniem o zarządzie powierniczym nad Woodruff Abbey do tego
stopnia, że poczuła się zobowiązana zaoferować mu pieniądze i wyrazy współczucia z
powodu braku majątku.
- Fairley Manor to duża posiadłość. Dzięki mojemu posagowi nie będzie ci na ni-
czym zbywać.
- Za nic nie zakwestionowałbym twoich praw do Fairley. Jeśli sobie życzysz, każę
sporządzić mojemu adwokatowi stosowny dokument.
Lillian niemal odebrało mowę. Nie raz i nie dwa zdarzali jej się adoratorzy, którzy
najpierw szacowali grunty Davenportów, żeby ocenić, czy warto ją wziąć za żonę. Tym-
czasem miała przed sobą człowieka niemajętnego, który był gotów jej wszystko pozo-
stawić.
- Fairley to twoje dziedzictwo. Przecież tak samo jak Charity i Hope potrzebujesz
domu.
Zrozumienie między nimi rosło, a wraz z nim wzajemne zainteresowanie. Dotknij
mnie! Lillian bardzo chciała wypowiedzieć te słowa. Zrób to pierwszy, wyciągnij rękę i
dotknij. Sama przecież nie mogła, nie po wygłoszeniu prośby o zachowanie cierpliwości.
Lucas rzeczywiście wykonał ruch ramieniem, ale tylko odpędził jakiegoś skrzydla-
tego owada i roześmiał się, widząc jej gwałtowną reakcję, Lillian bowiem nagle od-
skoczyła do tyłu.
- Spodobało mu się światło w twoich włosach. Jak długie są, jeśli je rozpuścić?
- Moje włosy? - zaczerwieniła się jak burak. - Chyba za długie. Powinnam je ściąć,
ale...
- Nie.
W odpowiedzi po prostu zdjęła siatkę, podtrzymującą jej kok, a oswobodzone pu-
kle opadły swobodnie na plecy. Widziała, że zrobiło to na Lucasie wrażenie.
R
L
T
- Prosiłam o cierpliwość, nie o trzymanie się na dystans - szepnęła.
- Ach, Lilly - odrzekł. - Lepiej uważaj, bo pewnie nie wiesz, co to może oznaczać
dla męża.
Nie poruszył się jednak.
- Może przynajmniej troszeczkę zmniejszymy dystans - zaproponowała, oblizując
nagle wyschnięte wargi.
- Troszeczkę? - spytał schrypniętym głosem i wyciągnął ku niej ramiona. Objął ją
nie tak znowu delikatnie, wyraznie poczuła bowiem twardość jego mięśni i ciepło odde-
chu. - Czy to jest troszeczkę? - spytał, rozpoczynając pocałunek. Jedną rękę zanurzył w
jej włosach, drugą podtrzymywał podbródek, jakby zachęcał, by odsunęła się, jeśli potra-
fi.
Lillian nie zrobiła tego. Smak Lucasa, właśnie taki, jaki pamiętała z niezliczonych
snów na jawie, budził w niej apetyt na więcej. Doświadczała rozkosznej przyjemności,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]