[ Pobierz całość w formacie PDF ]
tu, i dochodził do drzwi pieca czterdzieści jardów dalej. Ponieważ ogień w stożkowym
piecu mierzącym trzydzieści stóp średnicy u podstawy, dziesięć u góry, czterdzieści
wysokości podtrzymywano płomieniem gazowym, nigdy go nie wygaszano, chyba
że na rozkaz brygadzisty. Nawet teraz, kiedy taśmociąg nie dostarczał paliwa, piec ry-
czał. Jednakże oceniając po intensywności płomieni buchających poza otwarte drzwi
kilkaset funtów dzisiejszego wsadu dostarczonego z tartaku, nim Dawson wstrzymał
prace, zostało jeszcze do pełnego spalenia.
Poza tym plac był cichy, spokojny. Zbiornik z gigantycznym chwytakiem, zawieszo-
nym na grubych linach nad środkiem, rozpościerał się po prawej stronie rampy i pieca.
Był pocętkowany kłodami, wyglądającymi trochę jak drzemiące aligatory. Wąski kanał,
253
nazywany pochylnią, prowadził od zbiornika do tarasowego dachu. Kiedy tartak pra-
cował, obsługa pochylni przepychała tamtędy kłody do zsuwni. Dalej drewno było wy-
łapywane dzwignikami łańcuchowymi i wprowadzane do urządzenia do obróbki. Na
wschód i północ od zbiornika znajdował się liczący czterdzieści stóp sag wzniesiony
z olbrzymich kłód. Był to zapas na zimę. Po lewej stronie rampy i pieca stały tyłem do
drucianej siatki, okalającej plac, dwie ciężarówki do zwózki kłód, podnośnik widłowy
i kilka innych elementów ciężkiego sprzętu. Nigdzie śladu Dawsona.
Błyskawica i piorun poprzedziły nagłe luniecie grubych kropli deszczu.
Jakiś szósty zmysł podpowiedział Paulowi, że nie tylko piorun zahałasował. Lodowaty
impuls kazał mu się odwrócić.
W oknie stał Dawson. Nie dalej niż jard od Paula. Był starszy od niego, o piętnaście
lat starszy, ale był również wyższy i cięższy. Wyglądał śmiertelnie groznie w zacinającej
deszczem nocy. I trzymał topór. Cholerny strażacki topór! Oburącz. Uniósł go. Spuścił
w dół ze świstem.
Klinger był już w połowie schodów, kiedy deszcz znów zaczął padać. Bębnił hałaśli-
wie w dachówki dzwonnicy i kościoła, idealnie głusząc jego kroki.
Generał odczekał, aby nabrać absolutnej pewności, że ulewa potrwa dłużej i ruszył
w górę bez zatrzymywania. Sam już nawet nie słyszał skrzypienia schodów. Podniesiony
na duchu, pewny siebie, z webleyem zaciśniętym w prawej ręce, wspiął się przez drugą
połowę wieży w niecałą minutę i wszedł na platformę dzwonnicy.
Paul przykucnął.
Ostrze topora świsnęło nad jego głową.
Zdumiony własnym krzykiem, niezdolny go powstrzymać, nagle uświadomił sobie,
że wciąż trzyma w ręce broń. Pociągnął za spust.
Pocisk przeszył Dawsonowi prawe ramię.
Topór wyfrunął mu z ręki. Pożeglował w ciemność, roztrzaskał przednią szybę w cię-
żarówce na dole.
Z jakąś przedziwną gracją Dawson wykręcił pirueta, upadł na Paula.
Combat magnum, wirując, podążył śladem topora.
Sczepieni ramionami, objęci, runęli z dachu.
W tropikalnej ulewie szczyt dzwonnicy był ciemny. Klinger dojrzał jednak, że jest
tam tylko mała Annendale.
Niemożliwe.
Siedziała na platformie, zwrócona plecami do muru. I spoglądała na niego ze zgro-
zą.
254
Co jest, u diabła?
Powinny być dwie. Dzwonnica o powierzchni dziewięciu stóp kwadratowych nie da-
wała szans na zabawę w chowanego. To, co widział, musiało mu starczyć za prawdę. Ale
powinny być dwie.
Grom zakołysał nocą i cienkie jak żyletki białe pioruny dzgnęły ziemię. Wiatr zahu-
czał w otwartym pomieszczeniu.
Stanął nad dziewczynką.
Proszę... spoglądała na niego w górę; mówiła trzęsącym się głosem. Proszę...
nie... zastrzel... mnie.
Gdzie druga? zapytał Klinger. Gdzie poszła?
Hej, szefie odezwał się nagle jakiś głos. Za nim.
A więc usłyszały, jak wchodził po schodach. Były gotowe i czekały. Poczuł gorzki
smak w ustach, dreszcz przebiegł mu po plecach. Zdał sobie jasno sprawę, że nie uratuje
już własnej skóry, odwrócił się jednak, by spojrzeć niebezpieczeństwu w twarz.
Za nim nie było nikogo. Następna błyskawica rozświetliła czarną noc, potwierdzając,
że wzrok go nie myli na platformie był tylko on i dziecko.
Hej, szefie.
Podniósł głowę do góry.
Nad nim, niby monstrualny nietoperz, zwisała czarna kobieca postać. Jenny Edison.
Nie mógł dojrzeć twarzy, ale nie miał wątpliwości, kim jest ta osoba. Tak napawał się
własnym sprytem, a ona usłyszała go wchodzącego po schodach. Wdrapała się na
dzwon, złapała za stalowe rusztowania, oparła o dach, najwyższy punkt łuku. Sześć stóp
nad podłogą, jak cholerny gacek.
To już dwadzieścia siedem lat od Korei, pomyślał. Za stary jestem na wypady koman-
dosów. Za stary...
Nie widział broni, ale wiedział, że spogląda w wylot lufy.
Za jego plecami mała Annendale cofnęła się z linii ognia.
To stało się zbyt szybko, zbyt szybko...
Przyjemnej podróży, draniu powiedziała córka Edisona.
Nigdy nie dane mu było usłyszeć strzału.
Dawson wylądował na plecach w połowie rampy. Paul, złapany w niezdarny, ale sku-
teczny uścisk, wylądował na Dawsonie, pozbawiając oddechu przeciwnika i siebie.
Po trwającym długą chwilę dygocie taśmociąg dostosował się do ciężaru. Szybko po-
niósł ich głowami w przód w kierunku otwartej paszczy pieca.
Chwytając powietrze, bez sił, Paul uniósł głowę z ciężko pracującej piersi Dawsona.
Zobaczył przed sobą, w odległości trzydziestu jardów, okrąg żółtych, pomarańczowych
i czerwonych płomieni, migających niczym światła piekła.
255
Dwadzieścia pięć jardów...
Bez tchu, z raną postrzałową w ramieniu, kontuzjowany uderzeniem w głowę pod-
czas upadku na rampę, Dawson nie od razu przejawił chęć do walki. Ciężko oddychał,
krztusił się gęsto padającym deszczem, prychał wodą, lejącą mu się do nosa.
Taśmociąg klekotał, szedł w górę. Dwadzieścia jardów...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]