[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Już nie śpimy - odparł miękki, srebrzysty głos Alicji zza ściany budynku. -
Wypoczęłyśmy znakomicie i jesteśmy gotowe do szybkiej podróży. Ale pan nie
wypoczął czuwając nad naszym snem po tylu trudach!
- Niech pani raczej powie, że powinienem był czuwać, ale sen mnie zmorzył. Już
dwukrotnie dałem dowód, że zupełnie nie zasługuję na zaufanie, jakim mnie
obdarzono.
- Nie, Duncanie... nie przecz - z uśmiechem przerwała Alicja wychodząc z cienia
warowni na światło księżyca. Po nocnym wypoczynku wyglądała prześlicznie. -
Wiem, że gdy chodzi o własną osobę, jest pan aż nadto lekkomyślny, ale w
stosunku do innych odznaczasz się przesadną troskliwością. Czy nie moglibyśmy
zostać tu trochę dłużej, by- pan się przespał? Powinien pan
przecież wypocząć. Kora i ja chętnie, jak najchętniej, będziemy czuwać, gdy
pan i ci dzielni ludzie będziecie spali.
- Gdyby wstyd mógł mnie odstraszyć od spania, nigdy więcej nie zamknąłbym
oczu - odparł speszony młodzieniec, z niepokojem patrząc w szczere oblicze
Alicji, ale dojrzał w nim prawdziwą troskę, bez cienia złośliwości. - Niestety,
nie da się zaprze-
czyć, że przez swą lekkomyślność naraziłem panie na niebezpieczeństwo.
Nagły okrzyk Chingachgooka, po którym Unkas stanął w bacznej postawie, uwolnił
majora od przykrej konieczności dalszych usprawiedliwień.
- Mohikanie usłyszeli wrogów! - szepnął Sokole Oko, który także już wstał i
krzątał się po biwaku. - Czują niebezpieczeństwo!
- To chyba leśny zwierz krąży wokół nas i szuka pożywienia - szepnął Heyward,
gdy dosłyszał cichy i najwidoczniej odległy szmer, który zaniepokoił
Mohikanów.
- Tss! - syknął w odpowiedzi pilnie nasłuchujący zwiadowca. To człowiek.
Nawet ja potrafię dosłyszeć jego kroki, choć mój słuch jest słabszy od słuchu
Indian. Ten Huron, który uciekł jak zając, musiał natknąć się na jakiś
przedni oddział Montcalma i razem wpadli na nasz ślad. Odprowadź
konie do warowni, Unkasie, a wy, przyjaciele, idźcie za nim. Choć budynek
jest stary i lichy, osłoni nas jednak, a kule to dla niego nie nowina.
Mohikanie usłuchali go natychmiast i wprowadzili konie w gła.b ruin. Tam też w
największej ciszy schronili się nasi podróżni-
Teraz już wyraźnie było słychać kroki i trudno się było łudzić: nadchodzili
ludzie. Niebawem rozległy się też nawoływania Indian. Zwiadowca szeptem wyjaśnił
Heywardowi, że Indianie mówią w języku hurońskim.
Kiedy prześladowcy dotarli do miejsca, gdzie konie weszły w gąszcz krzaków
otaczających warownię, najwidoczniej stracili z oczu ślad, który ich prowadził.
Sądząc po głosach, ze dwudziestu ludzi zgromadziło się w tym miejscu i
hałaśliwie rozmawiało ze sobą.
Potem z szelestu liści i trzasku gałęzi można się było domyślić że Indianie
rozdzielili się szukając zagubionego śladu. Na szczęście dla tropionych światło
księżyca, zalewające łagodnym blaskiem małą przestrzeń koło warowni, nie było
dość silne, by przebić gruby strop puszczy, pod którym nic nie było widać.
Poszukiwania zawiodły Huronów, zbiegowie bowiem tak gwałtownie skręcili w głąb
puszczy z ledwie widocznej ścieżki, że nawet najmniejszy ślach ich przejścia
zagubił się w mroku lasu.
Niebawem usłyszeli, jak niezmordowani Huroni przeszukują
114
115
krzaki i stopniowo zbliżają się do wewnętrznego skraju pasa
zarośli, które otaczały niewielką polanę.
- Nadchodzą - szepnął Heyward usiłując wepchnąć lufę strzelby w
szczelinę między balami. - Strzelamy, jak tylko się ukażą!
- Nie dawaj pan znaku życia - odparł zwiadowca. - Szczęk broni, a nawet zapach
ziarnka prochu na panewce od razu ściągnie na nas atak całej bandy tych
wściekłych psów. Jeśli Bóg zechce, byśmy stoczyli bitwę o nasze skalpy,
zaufaj pan doświadczeniu ludzi, którzy znają obyczaje dzikich i rzadko kiedy
trzymali się z dala, gdy rozbrzmiewały okrzyki wojenne.
Duncaii opanował niecierpliwość i czekał w milczeniu. Nagle zarośla rozsunęły
się i wysoki, uzbrojony Huron wyszedł na polanę. W blasku księżyca padającego na
jego śniade oblicze, gdy patrzył na zatopioną w ciszy warownię, wyraźnie widać
było malujące się na nim zdziwienie i ciekawość. Wreszcie wydał okrzyk, który u
Indian zwykle towarzyszy wzruszeniu, i cichym głosem przywołał drugiego Hurona.
Synowie puszczy stali teraz razem i wskazując sobie rozpadający się budynek,
mówili coś w niezrozumiałym języku swego plemienia. Potcinr co chwila
przystając, podeszli wolno i ostrożnie, by spojrzeć na warownię wzrokiem
przestraszonego jelenia, w"którym ciekawość zaciekle walczy z trwogą. Wtem jeden
z nich natknął się na kopczyk i przystanął, by mu się przyjrzeć.
Indianie byli tak blisko, że najmniejszy ruch jednego z koni lub nawet
głośniejszy oddech zbiegów zdradziłby ich obecność. Huroni jednak odkrywszy,
czym naprawdę jest kopczyk, skupili na nim całą. uwagę. Głosy ich - pod wpływem
głębokiej czci i strachu - brzmiały cicho i uroczyście. Następnie poczęli się
ostrożni^ cofać nie odrywając wzroku od ruin, zupełnie jakby się spodziewali, że
ujrzą zjawy zmarłych, wychodzące spoza milczących ścian. Wreszcie dotarli do
granicy polany, weszli w zarośla i zniknę li.
Sokolą Oko oparł sztucer kolbą o ziemię, swobodnie odetchnął pełną piersią i
powiedział szeptem:
- Tak, tym razem ich szacunek dla zmarłych uratował życie im i ludziom
więcej od nich wartym.
przez chwilę patrzył na swego towarzysza, ale nic nie
116
odpowiedział i znów spojrzał tam, gdzie zniknęli Huroni. Usłyszał, że wyszli z
[ Pobierz całość w formacie PDF ]