[ Pobierz całość w formacie PDF ]

rozrastać się małe krzaczki i świerkowy zagajnik. Na szczęście, dość szeroka ścieżka pozwoliła
ominąć przeszkodę. Dlaczego ta ścieżka również nie zarosła  nie potrafię wytłumaczyć. Być
może, wyznaczył ją pas ziemi obfitującej w składniki mineralne, wrogie wszelkiej roślinności.
Nocne obozowisko rozbiliśmy na zboczu trawiastego pagórka. Na żądanie Karola mieliśmy
trzymać wartę od zmroku aż do świtu, mimo że Warren bardzo wydziwiał z tego powodu.
Podejrzewam, że swoją wartę po prostu przedrzemał. Cóż za lekkomyślny człowiek! Nie
chciałbym mieć takiego towarzysza swych wędrówek po prerii.
Pokrzepieni snem i dobrym śniadaniem (Warren nie zapomniał o zaopatrzeniu się w
żywność), na koniach, które wypoczęły i wytarzały się w trawie, ruszyliśmy do Canyon Creek.
Same zagadki
Farmy hodowlane czy stacje hodowlane  bo i tak je zwano  oglądałem niejeden raz. Ta,
do której obecnie przybyliśmy, niewiele różniła się od innych. Chyba tylko wielkością obszaru i
wspaniałością siedziby jej właściciela. Poza tym znajdowały się tu takie same corrale, czyli
zagrody dla bydła lub koni, magazyny na paszę, parę baraków dla kowbojów, domki dla służby, a
poza nimi przestrzeń falistych łąk, porosłych już świeżą runią, zamkniętych na dalekich krańcach
pasmem siwych gór. Tu pasły się stada czerwonego bydła: zdziczałych krów i długorogich
teksaskich wołów, spędzanych zaledwie raz na rok.
Nie mogłem pojąć, z czego wywodziła się nazwa posiadłości Warrena: Canyon Creek. Nie
dostrzegłem bowiem ani kanionu, ani płynącego nim potoku. Dopiero następnego dnia
dowiedziałem się i wreszcie zobaczyłem, że na krańcu ziem Warrena znajdował się miniaturowy
wąwóz wypłukany w miękkim podłożu przez rzeczkę, o której nikt nie wiedział, skąd wypływa i
gdzie znajduje ujście. W swym środkowym biegu stanowiła kraniec północny posiadłości
Warrena. Poza jej korytem leżały już ziemie niczyje, jak je nazywano, w istocie  odwieczne
tereny łowieckie Szoszonów, Kruków, a przede wszystkim Czarnych Stóp, koczujących po obu
stronach granicy między Kanadą a Stanami Zjednoczonymi.
Ci sąsiedzi Warrena nie byli uciążliwi. Tylko przez dwa pierwsze lata pojawiali się w
wielkich gromadach tuż za rzeczką, co wyglądało niepokojąco. Ale Warren, daleki od wszelkiego
bojowego animuszu i pragnący się utrzymać na zajętych ziemiach, zdobył się na krok rzadko
spotykany w tych stronach: okupił się Indianom kilkudziesięcioma sztukami bydła, setką
wełnianych koców, podobną ilością strzelb i myśliwskich noży. Wypalił fajkę pokoju z wodzami
najbliżej koczujących grup, a na koniec uczynił rzecz zgoła najmądrzejszą: zakazał swym
kowbojom przekraczania linii rzeczki, i to pod grozbą natychmiastowego zwolnienia z pracy.
Wszystkie te posunięcia zapewniły spokój jemu, jego ludziom i jego dobytkowi. Co prawda
grupki czerwonych wojowników pojawiały się nad graniczną wodą, ale zdarzało się to rzadko, a
odwiedziny takie posiadały jak najbardziej pokojowy charakter i kończyły się kolejnym
kalumetem i podarunkami, których nie szczędził, hodowca. Opłacało mu się to stokrotnie.
Kiedy dowiedziałem się o tym wszystkim, nabrałem lepszego mniemania o Warrenie.
Tak przedstawiała się sytuacja w Canyon Creek, gdy wjechaliśmy pewnego dnia w granice
posiadłości. Gospodarz powiódł nas prosto ku swej siedzibie, widocznej z daleka wśród kępy
drzew, jedynej na tym otwartym terenie, zasłaniającej dom zieloną kurtyną. Szeroka droga biegła
wprost na podjazd, środek którego zajmował okrągły klomb. Za nim stał budynek o żółtych
ścianach, z portalem wspartym na czterech okrągłych słupach. Na płaskim dachu budynku
błyszczały balustradki małego tarasu. W sumie  architektura wzorowana na stylu hiszpańskim,
znana mi już z przejazdu przez Teksas. Tu, w surowym otoczeniu, na tle nagiej płaszczyzny i
dalekich gór, siedziba Warrena wyglądała obco, aż nazbyt egzotycznie.
 Witajcie, panowie, w Canyon Creek!  zawołał pompatycznie Paddy Warren.
Ledwo zdążyliśmy zeskoczyć z siodeł, podbiegło dwu ludzi, chwyciło konie za uzdy i
powiodło gdzieś poza 1inię drzew. Zostaliśmy zaprowadzeni przez gospodarza długim
korytarzem do pokoju, którego wnętrze zajmowały dwa łóżka, szafa, stół, kilka krzesełek i
umywalka z potężną, ciężką miednicą. Meble lśniły politurą, a ściany przyozdobiono
wełnianymi, ręcznie tkanymi makatami. Bez trudu rozpoznałem dzieła rąk nawajskich kobiet.
Nad tymi makatami umieszczono trzy indiańskie pióropusze, .zbyt strojne  jak mi się
wydawało  aby mogły być autentyczne. Część podłogi pokrywało futro pumy. Było duszno,
pachniało skórami i owczym runem. Natychmiast otworzyłem okno. Prąd świeżego powietrza
wtargnął tu chyba po raz pierwszy od wielu tygodni. Odetchnąłem.
Za oknem rozciągał się krąg traw zamknięty półkolem takich samych drzew, jakie
widzieliśmy wjeżdżając.
Ledwie otrzepaliśmy nieco z kurzu odzież i umyli ręce, gdy zapukano do drzwi. Ukazał się
człowiek w białym kitlu, o czarnej twarzy. Murzyn. Poinformował, że  seńora i seńor czekają w
jadalni , i poprowadził plątaniną korytarzyków do pokoju, raczej sali, której środek zajmował
długi stół nakryty białym obrusem. Wokół stołu  jak łatwo odgadłem  zgromadziła się
rodzina Warrena: sześć osób, z których tylko dwie zdążyłem dotąd poznać. Pozostałe to dwu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • actus.htw.pl