[ Pobierz całość w formacie PDF ]

w Australii. Ile przeszliśmy?
- Około dwunastu kilometrów - Maciek odczytał wskazania GPS. - Kiepsko, kiepsko...
Odpoczęliśmy i ruszyliśmy dalej. Pagórki na horyzoncie zbliżały się powolutku. Oczy
rozbolały mnie od blasku.
- Wpakowaliśmy się po uszy - mruknął pan Tomasz.
O szóstej wieczorem Maciek urządził kolejny postój. Tym razem piliśmy wodę z
kanistra, żeby zaoszczędzić tej lepszej. Po nalaniu jej do kubka Murzyni zręcznie zebrali
palcami tęczowe plamki benzyny z powierzchni. Poszliśmy za ich przykładem. Woda z
chłodnicy była w smaku dość obrzydliwa, ale cóż było robić...
Powlekliśmy się dalej. Słońce opadało w stronę horyzontu bardzo wolno.
Nieoczekiwanie pomiędzy skałami, po lewej stronie drogi, pojawił się nieduży staw.
- O rany - powiedział szef. - Fatamorgana.
Mrugaliśmy, ale zjawisko nie znikało. Jak zahipnotyzowani ruszyliśmy w stronę
jeziorka. Było prawdziwe. Nie zniknęło. Pan Samochodzik wydobył z plecaka kubek i nabrał
wody.
- Prawdziwa woda - powiedział. - Co ty mówiłeś o ukrywaniu studni? - zwrócił się do
Maćka, a potem uniósł kubek do ust.
Nim zdołał wypić łyk, Mabete skoczył jak tygrys, wytrącił mu ku bek z ręki i wrzasnął
coś przy tym po swojemu.
- O co mu chodzi? - zapytał Maćka. - Wody wystarczy dla wszystkich...
Maciek przez chwilę rozmawiał z Murzynami.
- To zródło skażone - powiedział. - Prawdopodobnie arszenikowe. Zwróćcie uwagę,
że na brzegach nie rośnie żadna roślinność.
Miał rację. Woda obmywała nieskazitelnie czyste kamienie. Nigdzie nie było widać
nawet śladu wodorostów. Nachyliłem się nad taflą i wtedy zobaczyłem w wodzie na
piaszczysto-kamienistym dnie sępa. Leżał dwadzieścia, może trzydzieści centymetrów pod
powierzchnią. Widocznie napił się trucizny i padł jak podcięty. Na skórze nie widać było
żadnych oznak rozkładu. Woda zabiła bakterie.
- Dziękuję - powiedział szef do autostopowicza.
Ten uśmiechnął się lekko.
- W drogę - zakomenderował Maciek.
Ruszyliśmy. Słońce wreszcie zaszło.
- Za nami dwadzieścia pięć kilometrów - powiedział. - Godzina odpoczynku.
Wydzielił nam wody z butelki. Zwilżyłem oczy. Pozostali poszli za moim
przykładem.
- Zachciało mi się przygód - mruknął pan Tomasz.
- Spokojnie - powiedziałem. - Dojdziemy. W nocy będzie lżej iść.
- Niedługo wzejdzie księżyc. - powiedział Maciek. - Na szczęście jest pełnia. Aatwo
będzie posuwać się po trakcie.
Jeden z Murzynów zaśpiewał jakąś ponurą pieśń. Drugi po chwili podchwycił.
- O czym śpiewają? - zaciekawiłem się.
- O dzielnych ludziach, którzy poszli wysadzić arabski posterunek wojskowy -
powiedział Maciek. - Pasuje chyba do nich.
- Zapytaj, co robili tak daleko na południu - zaproponowałem.
Zagadnął ich. Po kilku minutach wyjaśnień odwrócił się w moją stronę.
- Zostali wysłani, żeby podpalić fabrykę amunicji - powiedział. - Niestety, nie udało
im się, zostali złapani. Siedzieli w więzieniu w Chartumie, w trakcie przewożenia uciekli z
konwoju. Przez tydzień szli wzdłuż rzeki, a potem spotkali nas. Są daleko od domu...
- Tak jak my - mruknął szef. - Jesteśmy daleko od domu... A ty?
- Mój dom jest tam, gdzie ja - odpowiedział. - Moja miejscowa połowa mówi mi, że
wszędzie tu jestem u siebie, ale jednak trochę mnie ciągnie do Polski. Mój etiopski paszport
przypomina mi o wykutych w skale kościołach Lalibela...
- Byłeś tam kiedyś? - zagadnąłem. - Mam na myśli Polskę.
- Nigdy. Ale oglądałem film. Będę musiał wrócić. Zamieszkam w Toruniu.
- Dlaczego tam? - zaciekawiłem się.
- Film, który oglądałem nosił tylni  Polska - ojczyzna Mikołaja Kopernika - wyjaśnił.
- Miasto wydało mi się sympatyczne.
Minęła godzina. Wzeszedł księżyc, zalewając piaski srebrzystym blaskiem.
Poderwaliśmy się razno i ruszyliśmy traktem dalej na południe. Trawa na poboczach stała się
bardziej soczysta, pojawiały się drzewa.
- Znowu wilgotniejsza część tej krainy - stwierdził Maciek. - To dobrze, większe
szansę znalezienia wody.
Zrobiło się dość chłodno, ale nic przeszkadzało nam to. Przeciwnie, przyjemniej było
iść.
- Nie tak wyobrażałem sobie zwiedzanie Afryki - mruknął pan Tomasz.
Szliśmy powoli. Przebyte kilometry dawały znać o sobie uporczywym bólem mięśni.
Maciek wyjął GPS i sprawdził naszą pozycję.
- Jeszcze dwadzieścia pięć kilometrów - powiedział. - Jest piąta rano.
Zaproponował postój. Siedliśmy na kamieniach. Rozdał po kubku wody z kanistra. W
chłodnym rześkim powietrzu woń benzyny długo się utrzymywała.
- Dojdziemy - mruknął szef.
Nieoczekiwanie daleko na pustyni zauważyłem dwa światełka. Samochód. Był jeszcze
daleko, ale zbliżał się szybko. Zbiegliśmy z traktu i przyczailiśmy się za kamieniami.
- Przyjaciele czy wrogowie? - zapytał szef.
- Zawsze i wszędzie wrogowie - mruknął Maciek. - Ktoś najwyrazniej znalazł nasz
samochód i już zorientował się, że pasażerowie przeżyli. Nie da się wykluczyć, że to ci,
którzy zakopali w piasku minę...
Wojskowy jeep minął nas jadąc dość szybko. Mignęła mi oblana księżycowym
blaskiem sylwetka umundurowanego Araba z karabinem, siedzącego na dachu. Trzymał
karabin snajperski lufą do góry i badał pustynię wzrokiem. Przez chwilę patrzył wprost na
nas, ale leżeliśmy w cieniu. Nie mógł nas zauważyć. Poczekaliśmy, aż się oddali i dopiero
wyszliśmy na trakt.
- Niedobrze - powiedział Maciek. - Może ostrzec posterunek, że ktoś się zbliża.
Podjęliśmy marsz. W ciągu dwu godzin zrobiliśmy jeszcze sześć kilometrów. Słońce
wzeszło bardzo szybko i oblało otaczającą nas równinę jasnym światłem. Przeżyłem miłe
rozczarowanie. Dotąd sądziłem, że otacza nas pustynia, a tymczasem wzdłuż drogi ciągnęły
się porośnięte dość wysoką trawą sawanny. Dostrzegłem nawet ogrodzenia z zardzewiałego
drutu kolczastego, świadczące, że ktoś od czasu do czasu wypasa tu bydło. Wypiliśmy resztę
wody. Teraz dokuczał nam głód, więc Maciek na następnym postoju otworzył dwie puszki
mielonki. Pokrzepiła nas trochę. Szliśmy z wysiłkiem, a gdy gwałtownie prostowaliśmy nogi,
momentalnie łapały nas skurcze. Obaj Murzyni wyrzucili już jakiś czas temu buty, mnie
podeszwy przetarły się na wylot. Wreszcie w dolinie przed nami pojawiła się nitka szosy, a
nieco z boku nieduże arabskie miasteczko.
- Sądzisz, że tu może być zasadzka? - zapytałem Maćka.
Zamyślił się.
- Nie, ci którzy jechali w nocy, nie wypatrzyli nas i zapomnieli o sprawie. Miejscowi
mają w sobie pewien rodzaj niefrasobliwości... Dlatego też nie są w stanie poradzić sobie z
otaczającą ich rzeczywistością.
- Gdy się tupnie nogą, Arab się przestraszy, a Turek wyciągnie nóż - mruknął Pan
Samochodzik.
Maciek poprowadził nas do niedużego domu leżącego na uboczu osady. Stary, chudy
jak szczapa Arab wpuścił nas do środka. Domostwo było dość typowe dla tych stron.
Dziedziniec otoczono pomieszczeniami mieszkalno-gospodarskimi. Mury wzniesione z cegły
wysuszonej na słońcu starannie pobielono. Na patio znajdowała się spora sadzawka. Na
widok wody ruszyliśmy jak zahipnotyzowani, ale Maciek powstrzymał nas.
- Nie pijcie surowej - powiedział. - Z tutejszymi bakteriami trzeba się zżywać przez
kilka lat, zanim organizm się uodporni.
Arab zaraz przyniósł kilka butelek wody mineralnej. Wypiliśmy z wdzięcznością i [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • actus.htw.pl