[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Pan Bloom był osobliwym rozmówcą, podobnie jak chytry człowiek prowadzący kore-
spondencję, nie zwracał uwagi na nieciekawe lub kłopotliwe pytania, natomiast ze zręczno-
ścią szympansa buszującego wśród rodzimych drzew przeskakiwał z nie odpowiadającego mu
tematu na inny, choćby nawet dotychczas nie było o nim wzmianki. Już na początku tego tte-
a-tte zbudziło się we mnie podejrzenie, że dlatego tak miło powitał mimowolnego gościa,
przybywającego nie wiadomo skąd, że spragniony był rozmowy. Wypadki pokazały, że tylko
częściowo miałem rację, ale wtedy stało się już dla mnie jasne, dlaczego brakuje mu towarzy-
stwa, zwykłego ludzkiego towarzystwa. Odniosłem wrażenie, że znudził się swoim sekreta-
rzem, nim ten został na zawsze odwołany.
Przyzna pan, mój drogi młodzieńcze, że oglądanie świata oczyma chorego, zwła-
szcza przez dłuższy czas, jest bardzo męczące. Choroba rodzi pewne upodobania, czasem nie-
przyjemne dla innych. Nie miał szczęśliwej młodości, ciągle analizował sam siebie, należał,
jak to się dziś mówi, do introwertyków. Jednak zawsze kierowały nim dobre chęci, ach, i
starał się nie załamywać, kiedy... kiedy był w towarzystwie. Moja siostra nigdy go naprawdę
nie lubiła. No, ale ona sama była ofiarą konwenansów, które jednak dla pewnych osób stano-
wią rodzaj tarczy. Dzieliliśmy ze sobą naturalnie wiele zainteresowań, on i ja. Opierała się na
nich nasza współpraca; Miał własne poglądy i czasami... znowu napełnił kielich. O tak,
trzymał się ich z wielkim uporem. Posiadał mało siły wewnętrznej. Zaczynał się guzdrać,
wahać, powątpiewać, irytować... no i mnie też irytować, oczywiście... właśnie kiedy na przy-
kład dochodziliśmy do interesującego wniosku.
Pan naturalnie zna ogólne postępowanie? Spojrzał na mnie znad swego talerza, ale
bynajmniej nie po to, żeby usłyszeć moją ewentualną odpowiedz. A więc jest to tak...
Rozpoczął długi i nudny wywód na temat deseczki do pisania dla medium, automatycznych
zapisów, stukania w talerzyk, ukrytej tabliczki, ektoplazmy i całej tej reszty, dla mnie niemi-
łych rzeczy niezbędnych do zorganizowania seansu spirytystycznego. Na jego elokwencję nie
miało najmniejszego wpływu nic, co robiłem, nawet jawne ziewanie. Okazało się, że choroba
płuc była pierwotną przyczyną ostatecznego odejścia sekretarza. Ale jeżeli ten nieszczęsny
młodzieniec noc w noc bywał doświadczany w taki sposób jak ja wtedy, to sama irytacja i
nuda mogły go do tego doprowadzić. Jakim cudem, pytałem w myślach sam siebie, mógł tak
długo z panem Bloomem wytrzymać.
Przestałem słuchać. Kaskada słów nagle się urwała. Pan Bloom położył ręce po obu
stronach talerzyka i w milczeniu obserwował mnie przez swe grube okulary.
A i panu nie jest zapewne zupełnie obce to moje hobby? spytał.
Rzeczywiście nie było mi zupełnie obce. Za mego dzieciństwa i wczesnej młodości żyła
przyjaciółka rodziny, panna Altogood, druhna mojej matki. W. naszym domu istniało niepisa-
ne prawo, że należy jej w każdych okolicznościach okazywać jak największe względy i przy-
wiązanie. Biedula nie powiodło jej się w życiu wynajmowała umeblowane mieszkanie
na najwyższym piętrze w Westbourne Park. Była wysoka, chuda, ciemna i uczuciowa. Intere-
sowały ją ogromnie sprawy tamtego świata. Nawet teraz brzmią mi w uszach jej słowa: Na
tamtym brzegu, mój drogi Karolu , Na innej płaszczyznie, Karolu , Kiedy już odejdę .
Ze względu na tę dawną przyjazń, myślę, że tylko dlatego, przychodziłem do niej cza-
sem na herbatę. Siedzieliśmy razem, przez okno wpadał żar z zalanej słońcem ulicy, ona zaś
przynosiła ten nienawistny mi okrągły wiktoriański stoliczek, szklankę wina oraz alfabet z
kartonu i zadawaliśmy pytania komuś niewidzialnemu, nieznanemu, złośliwemu i na wpół
obłąkanemu. Panna Altogood drżała z lęku lub dostawała wypieków z podniecenia i triumfu.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]