[ Pobierz całość w formacie PDF ]
domem kultury, Selment" o dziwnym aptecznym posmaku albo Myśliwskie", zdecydowanie przesączane
przez zużyte skarpetki, rzyganie i rozpaczliwy brak mety. Najgorsze są weekendowe wieczory, które
zaczynają się we wrześniu i kończą w maju, kiedy brak perspektyw dolega najmocniej. Latem można upić się
za miastem, nad jeziorem, pojechać do Mrągowa, Giżycka, Mikołajek, gdziekolwiek, ale nie podczas zimnej
pory. W zimne i beznadziejne weekendy całe towarzystwo wychodzi na miasto, niezależnie od pogody, dusi
się w kilku miejscach, kotłuje i poszukuje niecodziennych wrażeń. Pękają kolejne butelki, kwitną opowieści
o Berlinie, Amsterdamie i nieznanych narkotykach. Gawędziarze i ludzie bywali, studenci, podróżnicy i
mitomani, są jak posłańcy z innych, lepszych rzeczywistości. Opowiadają o miastach, gdzie trawkę moż-
135
na kupić na każdym rogu, a LSD jest dostępne jak poranne bułki. Podobno są takie miejsca, w których nocne
spacery nie wiążą się z ryzykiem spotkania z niewyżytymi juniorami klubu bokserskiego. Miłość, tolerancja i
guldeny porozrzucane po chodnikach.
Znają się już bardzo dobrze. To jest Szopa, który ma na swoim koncie jednocześnie ciemny i szczeniacki
nocny rajd do Małego Kościoła, wyrwanie krzyża znad ołtarza, zdemolowanie prezbiterium. To jest Grubas,
który udzielał się aktywnie podczas wielkiej batalii pomiędzy zwaśnionymi szkołami i skończył z czaszką
rozwaloną połówką cegły. To jest Dudek, który chleje na umór, na przeglądach kapel punkrockowych
krzyczy do mikrofonu o miłości jak zarzynane zwierzę, a potem błyskawicznie trzezwieje, żeby uniknąć
kłótni w domu. Wspólnota interesów i pociąg do odjazdu za wszelką cenę łączą i dają poczucie zakorzenienia.
Tworzą się wspólnoty sytuacyjne, brygady, załogi, weekendowe przyjaznie, zawierane na czas potrzebny do
wypalenia lufki i wypicia wina. Szopa zazwyczaj gotówki nie ma, ale wszyscy go lubią, bo mówi dużo i bez
sensu, ocieplając jakoś te noce, hałasuje i gania po mieście, przenosząc pożyteczne informacje z jednej ekipy
do drugiej. Telefony komórkowe jeszcze nie istnieją i wcale nie są potrzebne.
Teraz sobota wieczorem, dom kultury, zapusty, siedzą w kilkoro na długiej, żebrowanej ławce, rodem z
obskurnej poczekalni dworcowej. Drewno wbija się dotkliwie w tyłki. W kawiarence trwa bal seniora,
dziarscy staruszkowie polewają spod stolika spirytus do szklanek, kilkanaście par w wieku poprodukcyjnym
wiruje po parkiecie radośnie i z wyobraznią. Chłopaki popatrują z zazdrością na ten spirytus, dziadkom na
pewno jest w tej chwili ciepło i dobrze. Czekają. Może coś się zda-
136
rży. Szopa, Grubas, nabuchany Smis bełkocze coś do siebie, Dąbek, wiecznie zaspana Miłka. Dudek przed
chwilą wrócił z ciemni i pokazuje świeże, jeszcze mokre zdjęcia. Przeglądają je bez zainteresowania. Szopa
zatrzymuje wzrok na fotce zrobionej w wiejskim domku Rudego, starej poniemieckiej chałupie z czerwonej
cegły. Na zdjęciu widać sfotografowane z wnętrza okno, sierpniowe okno starego domu. Za szybami rozciąga
się ledwo widoczna, niedowołana linia lasu, jasne, spalone słońcem pole razi oczy. Okno otwarte jest w ten
sposób, że stolarka tworzy krzyż. Na zaciemnionym parapecie mniejszy krzyżyk, krzywy i spróchniały.
- Po co te krzyże tutaj? - pyta Szopa z irytacją.
- Skąd mam wiedzieć? Były, to sfotografowałem - odpowiada zdziwiony.
- Aadne zdjęcie by było bez nich - ocenia Szopa i zapada w oczekiwanie. Emeryci tańczą przy szlagierach
Piotra Szcze-panika. Nic nie zapowiada końca nocy.
Dalej, może dwa lata pózniej. Mrok i zima po raz kolejny, jakby wszystko, co kluczowe, działo się podczas
tej pory roku. Koniec lutego, niespodziewany atak mrozu i śniegu. Pokój Szulca rozświetla jedna słaba
żarówka, wysokie sufity toną w półmroku, światło postarza i wysysa barwy z jesionowych mebli, wygodnych,
zapadniętych foteli i obrazu z Trzema Królami wędrującymi ku lśniącej gwiezdzie. Wiatr gwiżdże w
wypaczonych framugach wąskiego okna, Szulc dosypuje do pieca, jego wąska twarz i pokryte głębokimi
chlastami ręce nabierają po otwarciu drzwiczek pomarańczowego, przyjaznego blasku. Jest bardzo pózno, ale
impreza trwa w najlepsze, a co jakiś czas słychać dzwonek u drzwi. Trawka spowszedniała, odkąd w Krótkim
Mieście pojawił się żołnierz ONZ, który z In-
137
donezji przywiózł cały worek suszu, a holenderskimi materiałami zainteresowali się obrotni i zdecydowani
specjaliści od handlu kradzionymi towarami. Trawka utraciła swój powab, dziewiczość i weszła do
repertuaru rzeczy niezbędnych, łatwo osiągalnych, jak nalewki Zorza" czy wino Sandra". Awangarda ma
natomiast nową zabawkę - amfetaminę. Drzwi w niewielkim mieszkaniu Szulca nie zamykają się przez całą
noc, bo Szulc trzyma właśnie towar, którym próbuje niezbyt zręcznie handlować. Ma za duże potrzeby i zbyt
wielu przyjaciół, by wyjść na swoje. Przez jego dom przetacza się chyba z pół Krótkiego Miasta, dzieci i
dorośli, pan inżynier, małolaci od gier komputerowych, zabiedzone punki, początkujący gangsterzy.
Przychodzą nawet stare załoganckie niedzwiedzie, wyciągnięte ze swoich legowisk zapachem nowego,
podniecającego narkotyku. Wszyscy mówią, że spid jest dobry. Można gadać i chodzić po mieście całą noc,
nawet dłużej, bez zmęczenia, genialne głębokie myśli przetaczają się stadami przez głowy, otwierają się
największe mruki, ujawniając całe pokłady niewyrażonych uczuć i koncepcji. Co najważniejsze - amfka
otrzezwia po libacjach, jest jak orzezwiający syntetyczny prysznic po alkoholowej jezdzie. Więc najpierw
alkohol, potem spid na otrzezwienie, a potem alkohol. Jazdy, paranoje, fobie, ucieczki przez miasto przed
[ Pobierz całość w formacie PDF ]