[ Pobierz całość w formacie PDF ]
palec. Ale jakoś nikogo na stancję do domu wziąć nie chciał. Odludek taki. A ty, dziecko,
dlaczego pytasz? Ty chyba nietutejsza?
Jestem z kroniki wypadków Głosu ...
Szybko coś przyjechałaś?
Byłam w pobliżu, zobaczyłam karetkę pędzącą na sygnale...
Tak trzeba. Dziennikarz musi mieć instynkt pochwalił staruszek o długiej szyi z
obwisłą grdyką, wypisz wymaluj marabut. Od dłuższej chwili przysłuchiwał się rozmowie.
W jego wieku każdego może to spotkać.
Poszkodowany nazywał się Ignacy...? Marta wyciągnęła przygotowane zawczasu
notes i długopis.
Witkowiec.
Emeryt?
Ma się rozumieć...
A nie wiedzą państwo, gdzie wcześniej pracował?
Gdzieś przy wojskowości. Ale kto go wie gdzie, od kiedy pamiętamy zawsze był na
rencie. W każdym razie mówić o tym nie chciał.
Ale zawsze trzymał się po wojskowemu. Chociaż kaleka! dorzuciła jejmość. Nogę
miał krótszą, ale niewiele mu to przeszkadzało. Nawet dziś maszerował jak złoto.
Dziś? Widzieli go państwo?
Pół godziny przed nieszczęściem. Dobrze mówię, Marian?
Dobrze pochwalił marabut . Musiał w sklepie być, bo siatkę niósł i gazety kupił. Co
rano kupował gazety. Taki był.
Więcej się nie dowiedziała. Zresztą od dłuższego czasu mrugałem na nią, sygnalizując by
kończyła rozmowę. Nie podobała mi się czarna wołga, która od dłuższego czasu parkowała
po drugiej stronie ulicy, a żaden z jej dwóch pasażerów nie kwapił się z wysiadaniem.
Ruszyliśmy w górę uliczki. Marta szybko zrelacjonowała mi, czego się dowiedziała.
Byłem więcej niż zaniepokojony. Nagły wylew u Witkowca, na krótko przed umówionym
spotkaniem wyglądał wyjątkowo podejrzanie.
Czyżby takich emocji dostarczyła mu sama myśl o spotkaniu z prasą? zastanawiała się
moja dziewczyna.
A może z kimś się spotkał dziś rano? włączyłem się z własnymi hipotezami. Może
wpadł do kogoś, kto poczęstował go herbatką lub kawą... Albo ktoś w nocy zmienił jego
pastylki przeciw miażdżycy. Czytałem, że są środki mogące dość szybko wywołać wylew lub
zawał. Podobno dość chętnie stosuje je KGB...
Daj spokój, KGB w Zwiebodzicach?
Tak czy siak nasz dalszy pobyt w miasteczku nie miał większego sensu. Było dla mnie
jasne Witkowiec nawet jeśli przeżyje, szybko zeznań nie złoży. Aby szukać ewentualnego
zamachowca, mimo że Marta miała na to wielką ochotę, nie mieliśmy ani sił ani środków.
Zmywamy się zdecydowałem. Nic tu po nas. Nie powinniśmy zwracać na siebie
uwagi.
Boisz się?
Chyba żartujesz! zaśmiałem się nieszczerze. Czego miałbym się bać?
Wkrótce miałem okazję się przekonać, jak bardzo była to mylna opinia.
Zaraz za miastem przylepiła się do nas wielka ciężarówka marki Kamaz. Jej kierowca, we
wstecznym lusterku dostrzegałem jedynie wielkie wąsiska przypominające dwa wiechcie
słomy i czapkę mocno naciśniętą na oczy, wydał mi się człowiekiem nadzwyczaj
towarzyskim, bo niezależnie od mego postępowania trzymał się naszego fiacika w odległości
zaledwie paru metrów. Kiedy przyśpieszałem, wąsaty szedł w moje ślady, gdy zwalniałem,
kamaz czynił to samo. Taka zabawa bardzo szybko mi się zanudziła, w Zwidnicy energicznie
skręciłem do centrum, w niezłym tempie przejechałem kilka krętych i wąskich uliczek
poczym wyjechałem na boczną drogę w stronę Dzierżoniowa.
Trochę nadłożymy drogi, ale ten budionny przestanie się ze mną bawić
powiedziałem do Marty.
O naiwny! Kamaz dogonił nas po zaledwie kilkunastu kilometrach. Zabawa toczyła się w
najlepsze, tylko ryk silnika potężnej maszyny z każdą minutą stawał się bardziej
nieprzyjemny. Zdenerwowany wypatrzyłem mały placyk przed sklepem GS-u, gwałtownie
wyrzuciłem kierunkowskaz, zjechałem na błotnisty pasek gruntu by zatrzymać się z impetem.
Ciekawe, co teraz zrobi, mądrala? Więcej miejsca na zaparkowanie tu nie ma.
Kamaz prawie nie zwolnił. Minął GS i pognał dalej, dając na pożegnanie mocny sygnał
klaksonem. Odczekaliśmy z kwadrans, Marta schrupała jakieś herbatniki, ja wypiłem butelkę
ciepłej oranżady. I ruszyliśmy dalej.
A jeśli będzie na nas czekać? niepokoiła się Marta.
Daj spokój, dlaczego niby miałby czekać? odparłem bagatelizująco. Jednak przez
następnych dwadzieścia minut byłem spięty i uważnie rozglądałem się dookoła. Ani śladu.
Tuż za Dzierżoniowem wybrałem drogę na Aagiewniki, wąską, pełną dziur, za to absolutnie
pustą.
Patrz! krzyknęła naraz dziewczyna.
Kamaz pojawił się nagle na szczycie wzgórza, pędził prosto na nas, środkiem szosy.
Cholera! dałem sygnał klaksonem, ale był to dzwięk porównywalny z piskiem
przerażonej myszy. Pobocza nie było. Z jednej strony kamienny mur oddzielał nas od
jakiegoś strumyka, z drugiej strony piętrzyła się ściana wzgórza.
Koniec przemknęło mi. Szarpnąłem kierownicę, zjeżdżając maksymalnie na prawo.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]