[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jane i naiwna wiara w niego roznieciły w poruczniku Albercie Werperze niewygasłą jeszcze iskrę
poczucia honoru i uczciwości. Po raz pierwszy zrozumiał ogrom swej zbrodni i doniosłość
krzywdy, jaką wyrządził tej uroczej istocie - li tylko w celu zaspokojenia własnej chciwości.
Postanowił teraz, zdjęty skruchą, naprawić w miarę możliwości uczynione zło i uratować jej życie
kosztem nawet największych wysiłków.
- Cóż teraz poczniemy? - zagadnęła Jane, drżąc z trwogi. - Kiedy wstanie świt, wykryją
trupa Mohameda Beya i zamordują pana - a mnie zapewne nie czeka lepszy los!
- Mam pomysł - odezwał się nagle Werper. - Wymagać on będzie z pani strony silnych
nerwów i odwagi - ale już wykazała pani dostatecznie, że posiada te zalety. Czy może je pani raz
jeszcze wystawić na próbę?
- Zniosę wszystko - rzekła - byleby mieć choć słabą nadzieję na ratunek - dodała, siląc się
na uśmiech.
- Musi pani udawać nieżywą - rzekł.
- Wytłumaczę strażom, że Mohamed Bey rozkazał mi wynieść pani zwłoki do dżungli.
Powiem im, że Mohamed Bey, który zapałał do pani silnym uczuciem, tak żałuje swego
gwałtownego czynu, iż nie może znieść milczącego wyrzutu w postaci pani martwego ciała.
Jane uśmiechnęła się z niedowierzaniem:
- Czy pan oszalał, panie Frecoult? Czy naprawdę pan sądzi, że strażnicy uwierzą w tę
bajeczkę?
- NIe zna pani Arabów - odparł Werper. - Pomimo swej szorstkości i zbrodniczych
popędów mają oni sporo uczuciowego romantyzmu. Wybieg uda się z pewnością, proszę w to nie
wątpić.
Jane z niedowierzaniem wzruszyła ramionami:
- Możemy spróbować - rzekła - ale co będzie potem?
- Ukryję panią w dżungli - odparł Belg. - Nazajutrz rano zaś powrócę po panią z
wierzchowcami.
- Ale jak wytłumaczy pan śmierć Mohameda Beya - nalegała jeszcze. - Cóż powiedzą,
znajdując jego zwłoki?
- Niech pani zostawi to mnie - rzekł Werper. Pobiegł po pas myśliwski, opasał nim młodą
kobietę i umocował przy pasie rewolwer. Zarzuciwszy ją sobie na ramię poprosił, aby zwiesiła
bezwładnie ręce i nogi tak, by ciało sprawiało wrażenie martwego.
Niebawem znalezli się u wrót bomy.
- Kto to? - zagadnął surowo strażnik, zwracając się do Werpera.
Belg zrzucił z głowy kaptur burnusa aby Arab rozpoznał jego rysy i zaczął tłumaczyć mu:
- To jest ciało owej branki - rzekł. - Mohamed Bey poprosił mnie, abym je wyniósł do
dżungli - gdyż nie może patrzeć na martwe zwłoki tej, którą tak kochał. Cierpi niezmiernie; jest
niepocieszony w swym żalu. Z trudem powstrzymałem go od odebrania sobie życia.
Jane, zwieszając się bezwładnie na ramieniu mówiącego, przysłuchiwała się z
przerażeniem, jak jego podstęp zostanie przyjęty. Ku swemu zdumieniu usłyszała odpowiedz
Araba, w której nie przebijało się żadne zdziwienie:
- Czy idziesz sam, czy mam ci dać ludzi do pomocy? - zapytał strażnik.
- NIe potrzebuję nikogo, dam sobie radę - odparł Werper.
Strażnik - nie dziwiąc się bynajmniej nagłemu wybuchowi wrażliwości u srogiego
Mohameda Beya, wypuścił Belga z ciężarem poza obręb bomy. Przeszedłszy jeszcze kawałek drogi
Werper postawił Jane na ziemi, następnie zaś, wyszukawszy rozłożyste drzewo, które wydało mu
się bezpieczną kryjówką, zostawił ją tam zalecając jej cierpliwość i odwagę.
- Dziękuję, panie Frecoult - rzekła szeptem. - Okazał się pan człowiekiem równie
szlachetnym, jak i odważnym. - Cienie nocy nie pozwoliły jej dostrzec rumieńców, jakimi oblała
się twarz Werpera w odpowiedzi na tę tak niezasłużoną pochwałę.
Wrócił jeszcze raz pospiesznie do obozu i wśliznął się do namiotu, w którym leżał trup
Mohameda Beya. Ułożywszy go na posłaniu w postawie siedzącej wystrzelił w stos kołder, aby
zagłuszyć odgłos wystrzału. Wcisnął mu do ręki rewolwer, kładąc wskazujący palec Araba na
cynglu. Wysunął się niepostrzeżenie do swego namiotu. Tam rozebrał się i rzucił na łóżko
oczekując jutra.
Nazajutrz rano przebudzony został strwożonym okrzykiem niewolnika Mohameda Beya,
stojącego przed jego namiotem:
- Mohamed Bey nie żyje! - zawołał czarny. - Sam zadał sobie śmierć z morderczej broni.
Werper udał się w milczeniu za niewolnikiem. Zastał gromadę Arabów, stojących i
rozprawiających żywo nad trupem wodza.
Rozpychając ich spiesznie Werper zawołał surowo:
- Kto ośmielił się zamordować wodza, Mohameda Beya?
Natychmiast chór głosów zabrzmiał w odpowiedzi:
- Nikt go nie zamordował, sam sobie zadał śmierć! Ognista broń i Allah poświadczą prawdę
naszych słów!
Werper z początku udawał niedowierzanie; w końcu jednak dał się przekonać. Sam owinął
w koce trupa Mohameda Beya, który wkrótce został pogrzebany na miejscu. Kiedy przykryła go
już warstwa ziemi, Albert Werper wydał, na myśl o szczęśliwie unikniętym niebezpieczeństwie,
westchnienie ulgi.
Arabowie byli teraz bez przewodnika; postanowili zatem udać się z powrotem do swej
wioski. Werper oświadczył, że zamierza skierować się w stronę wybrzeża. Nie napotkał z ich
strony najmniejszego sprzeciwu.
Odczekał, aż wszyscy odjechali z obozowiska. Dosiadł konia, którego sobie zostawił i
popędził w stronę kryjówki Lady Greystoke. Tam, zatrzymawszy konia, krzyknął rozradowanym
głosem:
- Dzień dobry!
NIe usłyszał jednak żadnej odpowiedzi. Zeskoczył więc spiesznie, obszukując drzewo
dookoła. Kryjówka była pusta; Jane zniknęła w czeluściach dżungli.
Rozdział XXII
Tarzan odzyskuje pamięć
Kiedy Tarzan oglądał kamyki, stanowiące zawartość znalezionego kołczana, jego myśli
wróciły do stosu żółtych bryłek, o które Arabowie stoczyli z Abisyńczykami tak krwawą i zawziętą
walkę.
"Co on miał wspólnego z tym stosem metalu i owymi ślicznymi, błyszczącymi kamykami,
które mu w tak dziwny sposób zamieniono? Skąd pochodziło owo złoto? Co znaczyło owo
tajemnicze przekonanie, że żółty stos, o który toczył się tak zajadły bój, należał do niego?"
"Jaka była jego przeszłość?" - Zrazu niewyraznie, zarysowały się przed nim wspomnienia
dzieciństwa, spędzonego w małpim gronie; następnie toczyły się przeróżne postacie ludzkie;
przypominały mu się jakieś zdarzenia, niby fragmenty obcych, a jednak tak bliskich mu dziejów. Z
wolna przychodził do siebie w bolesnym, lecz stałym wysiłku. Nade wszystko górowała w jego
wyobrazni urocza kobieca postać, uderzająca dziwnym czarem... Kto to taki? Gdzie zwykł ją
widzieć?... Ach, tak! - przypomniał sobie nagle - musiała ona być gdzieś tam, koło miejsca, w
którym toczyła się owa walka. Tylko że wszystko wcześniej jakoś inaczej wyglądało. Były tam
jakieś budynki, uprawne pola, parkany, grządki kwiatów; uwijało się tam mnóstwo postaci
Gomangani.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]