[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Pomajstrowałem przy radiu i przekląłem cliaandzką przezorność. Oto schodziłem do lądowania wraz
z wypełnionym wojskiem statkiem, nie wiedząc absolutnie, gdzie wyląduję. Oczywiście dojrzeli nas
już z planety, teraz nie można już było tego uniknąć. Tylko co to za planeta? Naszym celem był jakiś
port kosmiczny, do którego kierował nas sygnał ze zrzuconej przez myśliwce osłony radiolatarni.
Jego współrzędne dostaliśmy z ową tajną taśmą.
- Przekaż pułkownikowi pierwsze ostrzeżenie i podaj mu wysokość - poleciłem Otrovowi.
Lądowaliśmy prowadzeni przez komputer dokładnie po stycznej do sygnału radioboi. Gdy
wyszliśmy z chmur, dojrzałem pierwsze oznaki oporu. Wokół nas zaczęły wykwitać czarne kłaczki.
Zaczęli się wstrzeliwać, przeszedłem zatem na ręczne sterowanie i przyspieszyłem opadanie, myląc
tym samym komputer opeelu. Następna seria ułożyła się już wysoko nad nami. Podałem komputerowi
program utrzymania deceleracji jak najdłużej. Zaprogramowałem też opuszczenie się do wysokości
zero z opóznieniem dającym 10 G. Oznaczało to, że będziemy spadać z maksymalną szykością, a
zwalniać w minimalnym czasie, dzięki czemu skróci się okres narażania się na ostrzał w powietrzu.
Poza tym pułkownik będzie miał swoje 10 G.
Odpaliły silniki hamujące. Maszyna zatrzymała się na wysokości równej wierzchołkom drzew, a
impet wcisnął nas w fotele. Gdy tylko zachrzęściły podpory, nacisnąłem przycisk rampy
rozładunkowej. Maszyna zadrżała, żelastwo jęknęło i oddziały desantowe weszły do akcji.
Wszędzie w pobliżu widziałem leje po bombach i zwały gruzu. Osłonę stanowiły myśliwce
bombardujące, ale nie było prawdopodobną rzeczą, by tylko one złamały opór. Chyba że ten świat
nie posiadał regularnych sił zbrojnych. Może to właśnie była tajemnica sukcesu: wybiera się planety,
które dojrzały do oskubania. W słusznej odległości za swoimi oddziałami kroczył brodaty pułkownik.
Miałem nadzieję, że flaki, które powykręcało mu podczas lądowania, nie wróciły jeszcze na swoje
miejsce.
- A teraz trzeba by znalezć coś do picia! - odezwał się Otroy i na samą myśl o chlaniu gęba
rozjaśniała mu się w uśmiechu.
- Pójdę się rozejrzeć, a ty siedz przy radiu i pilnuj tej wojny.
- To samo mówią wszyscy pierwsi piloci - poskarżył się.
- Przywilej stanowiska. Poczekaj, a któregoś dnia i ty z tego skorzystasz.
- Bar jest w porcie! - wrzasnął za mną.
- Nie ucz ojca dzieci robić! - odparłem z godnością i wyszedłem.
Wszystkie drzwi otworzyły się z chwilą lądowania, toteż bez problemów skorzystałem z rampy.
Było cicho, oddziały inwazyjne wyniosły się już z portu i nigdzie nie było żywego ducha. Odnalazłem
bar i na początek wysuszyłem piwo, po czym, dla utrwalenia, antecańską Ladevandet. Ze starych i
nowych znajomych ustawionych za barem ułożyłem zgrabny stosik i zabrałem się do poszukiwania
torby. W efekcie tych starań znalazłem się twarzą w twarz z jakimś przerażonym młodziankiem.
- Ne mortigu min! - ryknął rozpaczliwie. Esperanto opanowałem już jakiś czas temu, toteż
skorzystałem ze sposobności, aby nabyć praktyki.
- Przybyliśmy tu, aby was wyzwolić, więc nie uczynimy wam krzywdy. Jak się nazywasz?
- Pire.
- A jak się nazywa ten świat? - Było to może dziwne pytanie, jeśli wziąć pod uwagę, że zadał je
butny zdobywca, lecz młodzian był zbyt przerażony, by logicznie myśleć.
- Burada.
- Zwietnie, cieszę się, że mówisz prawdę. No i cóż mógłbyś powiedzieć o Buradzie?
Pogapił się na mnie z rozdziwioną gębą i trwał tak przez dobrą chwilę, zanim wylazł z szafki.
Pogrzebał potem w niej i podał mi książeczkę. Na okładce był trójwymiarowy obrazek oceanu i
pełne wdzięku drzewa, które rosły na samym brzegu. Wraz z dotknięciem obrazek ożył: fale uderzyły
o złocisty piasek, a drzewa poruszyły się pod tchnieniem niesłyszalnego wiatru. Z chmurek
uformowały się litery i przeczytałem napis: PIKNA BURADA - ZWIAT WAKACJI DLA
ZACHODNIEJ SFERY.
- Szaber i kontakty z wrogiem - oznajmił od drzwi głos znanego mi, obmierzłego pułkownika.
Trzymał palec na spuście rozpylacza i wpatrywał się we mnie z wyrazem twarzy, który można było
określić wyłącznie jako świński uśmiech. - No i lądowanie przy dziesięciu G. To ostatnie nie jest
wystarczającym powodem do rozstrzelania, ale dwa pierwsze z pewnością tak.
12
Pire wydał zdławiony okrzyk i usiłował wejść w ścianę. Uśmiechnąłem się możliwie jak
najchłodniej, zorientowawszy się, że moje dłonie pozostają poza zasięgiem widoczności, i
rozkazałem młodzikowi stanąć pod przeciwległą ścianą. W chwili odwracania się z powrotem do
pułkownika jedną ręką wysunąłem z kabury pistolet. Rozpylacz pułkownika znajdował się troszeczkę
wyżej niż poprzednio.
- Myli się pan - powiedziałem - i obraża przy okazji oficera lotnictwa. Zabezpieczam alkohol,
aby nie dostał się w niepowołane ręce i aby uchronić od pijaństwa pańskich żołnierzy. Przy okazji
złapałem więznia - to wszystko, co mam do powiedzenia, pułkowniku.
- Wystarczy, że na rozprawie powiem, że złapałem pana na szabrownictwie i zmuszony zostałem
do użycia broni podczas próby ucieczki.
- Tego nie da się zrobić - oświadczyłem łagodnie podnosząc broń na wysokość jego oczu. -
Ostrzegam, że strzelam dobrze, a ta zabawka może rozwalić panu łeb.
Zatkało go. Pire zapiszczał w kącie i usłyszałem głuchy łoskot, pewnie zemdlał. Nie wiadomo,
jak skończyłaby się ta scena, gdyby w polu widzenia nie zjawił się żołnierz i radiostacją. Pułkownik
złapał słuchawkę i wrócił na wojnę, a ja dzwignąłem naręcze flaszek i wyszedłem drugimi drzwiami.
Zaniosłem to na statek i oddałem Otrovowi z komentarzem:
- Nie wychylaj od razu więcej niż dwie flaszki.
Po czym postanowiłem skorzystać z okazji, iż bitwa jeszcze trwała i wszyscy zajęci byli sobą.
Poszedłem się trochę powłóczyć po okolicy. Przewodnik, który uprzednio przekartkowałem, szybko
[ Pobierz całość w formacie PDF ]