[ Pobierz całość w formacie PDF ]
znął się przezeń. Znalazł linę, tam gdzie się jej spodziewał, i zaczął spuszczać się
po niej w dół. Osiem stóp nad ziemią puścił linę i skoczył. Przykucnął i rozejrzał
się dookoła. Nadal panowała ciemność. Reflektory były pogaszone.
Pas otwartej przestrzeni kończył się jakieś sto stóp od muru, dalej ciągnął się
gęsty las.
Tutaj odezwał się cichy głos.
Ray spojrzał w tamtą stronę. Bud czekał na niego, ukryty w najbliższej kępie
czarnych krzaków.
Pośpiesz się.
Ray ruszył za nim. Po kilkunastu minutach marszu mur zniknął im z oczu. Za-
trzymali się na małej polanie przy drodze gruntowej. Jego przewodnik wyciągnął
ku niemu dłoń.
Bud Riley. Niezła zabawa, co?
Nieprawdopodobne. Ray McDeere.
Bud, postawny mężczyzna z czarną brodą, ubrany był w dżinsy i bluzę mo-
ro; nosił czarny beret i wojskowe buty. Wyglądało na to, że nie jest uzbrojony.
Zaproponował papierosa.
Z kim pracujesz? zapytał Ray.
Z nikim. Wykonuję po prostu małą fuchę dla komendanta. Zazwyczaj wzy-
wa mnie, gdy komuś uda się ucieczka. Wtedy wygląda to oczywiście trochę ina-
czej. Zwykle biorę ze sobą moje pieski. Myślę, że poczekamy tu chwilę, dopóki
299
nie odezwą się syreny, żebyś mógł ich posłuchać. Nie wypada, żebyś ich nie po-
słuchał. Chodzi mi o to, że w pewnym sensie będą wyły na twoją cześć.
W porządku. Tylko że słyszałem je już nieraz wcześniej.
Tak, ale kiedy jesteś na zewnątrz, brzmi to zupełnie inaczej. To piękny
dzwięk.
SÅ‚uchaj, Bud, ja. . .
Posłuchaj, Ray. Mamy mnóstwo czasu. Oni, prawdę mówiąc, nie za bardzo
chcą ciebie gonić.
Nie za bardzo?
No tak. Muszą narobić trochę zamieszania, obudzić wszystkich, jakby to
była prawdziwa ucieczka. Ale nie zamierzają cię tropić. Nie wiem, co na nich
masz, lecz jest to coÅ›, co ich powstrzyma.
Syreny zaczęły wyć i Ray zerwał się na nogi. Smugi reflektorów przecięły
ciemne niebo i usłyszeli niewyrazne z tej odległości głosy strażników.
Rozumiesz, o co mi chodziło?
Idziemy! powiedział Ray i ruszył naprzód.
Niedaleko stąd, przy szosie, stoi moja ciężarówka. Przywiozłem ci trochę
ubrań. Komendant dał mi twoje rozmiary. Mam nadzieję, że ci się spodobają.
Gdy dotarli do ciężarówki, Bud z trudem łapał oddech. Ray przebrał się szyb-
ko w oliwkowe spodnie i granatową bawełnianą koszule.
Bardzo ładne, Bud powiedział.
Więzienne łachy wyrzuć po prostu w krzaki.
Przez dwie mile jechali krętą górską drogą, po czym skręcili na asfaltową
szosę. Bud w milczeniu słuchał Conwaya Twitty ego.
Dokąd jedziemy, Bud? zapytał w końcu Ray.
Cóż, komendant powiedział, że go to nie obchodzi i że, prawdę mówiąc,
nie chce wiedzieć. Powiedział, że będzie to zależało od ciebie. Proponuję, żeby-
śmy pojechali do jakiegoś większego miasta, w którym jest dworzec autobusowy.
Potem już będziesz musiał radzić sobie sam.
Jak daleko możesz mnie podrzucić?
Mamy całą noc. Zaproponuj jakieś miasto.
Zanim zacznę się kręcić po jakimś dworcu autobusowym, wolałbym mieć
już za sobą parę mil. Co byś powiedział na Knoxville?
Czemu nie. DokÄ…d stamtÄ…d pojedziesz?
Nie wiem. Muszę wyjechać z kraju.
Mając takich przyjaciół, nie będziesz miał z tym problemów. Mimo wszyst-
ko bądz ostrożny. Jutro twoje zdjęcie zawiśnie w każdym biurze szeryfa w dzie-
sięciu stanach.
300
Przed nimi pojawiły się nagle trzy samochody migoczące niebieskimi świa-
tłami. Ray skulił się na siedzeniu.
Spokojnie, Ray. Nie widzÄ… ciÄ™.
Ray przyglądał się chwilę przez tylną szybę znikającym w oddali samocho-
dom.
A blokady na drogach?
Posłuchaj, Ray. Nie będzie żadnych blokad. Zaufaj mi. Bud wyciągnął
z kieszeni zwitek banknotów i położył pieniądze na siedzeniu. Pięćset dolców.
Komendant dał mi je osobiście. Masz mocnych przyjaciół, koleś.
Rozdział 34
Było to w środę rano. Tarry Ross wchodził po schodach na trzecie piętro hotelu
Phoenix Park . Zatrzymał się na półpiętrze, żeby złapać oddech. Na czole perliły
mu się kropelki potu. Zdjął ciemne okulary i otarł twarz rękawem płaszcza. Poczuł
nagle mdłości, oparł się o poręcz. Postawił walizkę na ziemi i usiadł na schodach.
Ręce drżały mu jak paralitykowi, miał ochotę się rozpłakać. Nacisnął żołądek obu
dłońmi i próbował opanować odruchy wymiotne.
Po chwili mdłości minęły i oddech wrócił do normy. Wez się w garść, czło-
wieku. Na końcu korytarza czeka na ciebie dwieście tysięcy dolarów. Jeśli masz
charakter, dojdziesz tam i je zabierzesz. Jeżeli tylko zdobędziesz się na odwagę,
wyjdziesz z tego hotelu z pieniędzmi. Odetchnął głęboko i spróbował powstrzy-
mać drżenie rąk. Trochę odwagi, człowieku.
Nogi mu drżaÅ‚y, ale szedÅ‚ naprzód. Ósme drzwi po prawej stronie. WstrzymaÅ‚
oddech i zapukał.
Minęła sekunda. Rzucił spojrzenie w głąb korytarza, ale przez ciemne okulary
nie zobaczył wiele.
Taak? rozległ się głos z pokoju.
Tu Alfred. Zmieszne imię, pomyślał. Kto je właściwie wymyślił?
Drzwi uchyliły się i w szparze pojawiła się znana mu twarz. Potem drzwi
się zamknęły, ale po chwili otwarły znowu, tym razem na całą szerokość. Alfred
wszedł do środka.
Dzień dobry, Alfredzie odezwał się ciepłym tonem Vinnie Cozzo.
Może kawy?
Nie przyszedłem tutaj na kawę sapnął Alfred. Położył walizkę na łóżku
i spojrzał na Cozza.
Zawsze jesteś taki nerwowy, Alfredzie. Czemu się nie rozluznisz choć tro-
chę? Nic ci przecież nie grozi.
Zamknij siÄ™, Cozzo. Gdzie sÄ… pieniÄ…dze?
Vinnie wskazał ruchem głowy skórzaną walizkę i przestał się uśmiechać.
Mów, Alfredzie.
302
[ Pobierz całość w formacie PDF ]