[ Pobierz całość w formacie PDF ]
na Karaina, który zamarł w najwyższym podnieceniu. Stał sztywno z głową
odrzuconą w tył; toczył dziko błyszczącymi oczyma, rozdęte jego nozdrza
drgały.
- A niech tam! - rzekł wreszcie Hollis. - To zacny chłop. Dam mu coś,
czego będę naprawdę żałował.
Wyjął wstążkę ze szkatułki, uśmiechnął się na jej widok wzgardliwie i
wyciął nożyczkami kawałek skóry z dłoni rękawiczki.
- Zrobię mu coś takiego, wiecie, co to chłopi noszą we Włoszech.
Zaszył pieniądz w delikatną skórę, przymocował do wstążki i związał jej
końce. Robił to z wielkim pośpiechem. Karain patrzył cały czas na jego palce.
- No więc - rzekł Hollis i przystąpił do Karaina. Patrzyli sobie z bliska w
oczy. Wytężony wzrok Karaina zagubił się w spojrzeniu Hollisa, który
spoglądał władczo i rozkazująco pociemniałymi nagle oczami. Stanowili
jaskrawy kontrast; jeden nieruchomy i jak z brązu, drugi - olśniewająco biały -
wznosił powoli ramiona, których potężne muskuły grały lekko pod skórą
błyszczącą jak atłas. Jackson przysunął się bliżej z miną człowieka, który
staje przy koledze w ciężkim położeniu. Rzekłem z naciskiem, wskazując na
Hollisa:
- Młody jest, ale mądry. Wierz mu!
Karain pochylił głowę. Hollis zarzucił mu lekko na szyję granatową
wstążkę i odstąpił w tył.
- Zapomnij i żyj w pokoju! - zawołałem. Karain zdawał się budzić ze
snu. Ha! - wymówił i otrząsnął się, jakby zrzucając jakiś ciężar.. Rozejrzał
się pewnym wzrokiem. Na pokładzie ktoś ściągnął z luku zasłonę i fala światła
wpadła do kajuty. Był już ranek.
- Czas na pokład - rzekł Jackson.
Hollis wciągnął kurtkę i ruszyliśmy, prowadzeni przez Karaina.
Słońce wzeszło już za wzgórzami i długie ich cienie kładły się na
zatokę wśród perłowego światła. Powietrze było przezroczyste i chłodne.
Wskazałem na krętą linię żółtych piasków.
- Nie ma go tam - rzekłem dobitnie do Karaina. - Już nie czeka.
Odszedł na zawsze.
Pocisk jasnych, gorących promieni wpadł do zatoki przez szparę
między dwoma szczytami i woda - jak zaczarowana - zajaśniała naglą
skrzącym się blaskiem.
- Nie! Nie czeka - rzekł Karain, popatrzywszy długo na brzeg. - Nie
słyszę go - ciągnął powoli. - Nie!
Zwrócił się do nas:
- Znów odszedł - na zawsze! - zawołał.
Przytakiwaliśmy energicznie, raz po raz, bez najmniejszych skrupułów.
Chodziło przede wszystkim o to, aby wywrzeć na nim potężne wrażenie, aby
odczuł zupełne bezpieczeństwo - koniec udręki. Robiliśmy, co było w naszej
mocy, i mam nadzieję, że ujawniliśmy dość silnie naszą wiarę i potęgę
Hollisowego czaru, aby usunąć cień wszelkiej wątpliwości. W ciszy głosy
nasze brzmiały radośnie naokoło Karaina, a nad jego głową niebo, przejrzyste
i niepokalane, rozpięło delikatny błękit od brzegu do brzegu i dalej ponad
zatoką, jakby chciało otoczyć pieszczotą swego blasku wodę, ziemię i tego
człowieka.
Kotwica była podniesiona, żagle wisiały nieruchomo i pół tuzina
wielkich łodzi dążyło w naszą stronę, aby nas wyholować z zatoki. Wioślarze
w pierwszej łodzi, która podpłynęła pod szkuner, podnieśli głowy i zobaczyli
swego władcę stojącego między nami. Rozległ się cichy szmer zdumienia -
potem okrzyk powitalny.
Karain opuścił nas i znalazł się jak gdyby od razu wśród wspaniałego
przepychu swojej sceny, spowity w złudę niezawodnego powodzenia. Stał
przez chwilę wyprostowany z nogą na kładce, z dłonią na rękojeści krysa, w
pozie wojennej, i uwolniony od lęku przed zewnętrznym mrokiem, podniósł
głowę wysoko, ogarniając pogodnym spojrzeniem zdobytą przez siebie piędz
ziemi. Oddalone łodzie podjęły okrzyk powitalny, wielka wrzawa potoczyła się
po wodzie; wzgórza rozbrzmiały echem, jakby odrzucając z powrotem
życzenia długich lat życia i zwycięstw.
Zstąpił do czółna skoro tylko odbił od szkunera, uczciliśmy go trzema
[ Pobierz całość w formacie PDF ]