[ Pobierz całość w formacie PDF ]
To nie była Roni Fugate ani nawet jej wiekowy wizerunek. To była kałuża
czegoś, co nie było wodą. Kałuża żyła swoim życiem i pływały w niej jakieś
ostre, szare odłamki.
Gęsta, ciągnąca się maź powoli uformowała wypustkę, po czym zadrgała
i skurczyła się w sobie. W jej środku kawałki twardej, szarej substancji skupi-
ły się tworząc kuliste wybrzuszenie ze splątanymi, zlepionymi pasmami włosów
na czubku. Utworzyły się niewyraźne zarysy oczodołów — pustych. Powstawała
czaszka czegoś, co dopiero miało stać się żywym stworzeniem. Nieświadome pra-
gnienie Leo, by dziewczyna doświadczyła najgorszego aspektu procesu ewolucji,
powołało do życia tę potworną istotę.
Szczęki kłapnęły, otwierając się i zamykając, jakby pociągały nimi niewidocz-
ne sznurki. Pływając sobie po powierzchni kałuży, wyrzęziły:
— Widzi pan, panie Bulero, ona tak długo nie żyła. Zapomniał pan o tym.
Chociaż słabo go przypominał, głos należał niewątpliwie nie do Roni Fugate,
lecz do Moniki; dobiegał jakby zza grubego muru.
74
— Kazał jej pan przekroczyć setkę, a ona dożyje tylko siedemdziesiątki. Tak
więc była już martwa od trzydziestu lat, tyle że pan kazał jej żyć. Tego pan chciał.
A co gorsza. . . — Bezzębne szczęki kłapnęły, a pozbawione oczu oczodoły pa-
trzyły nań nieruchomo — . . . ona zewoluowała nie za życia, lecz w ziemi.
Czaszka przestała mówić, po czym stopniowo rozpuściła się; jej części znów
pływały po kałuży.
Po dłuższej chwili Barney powiedział:
— Zabierz nas stąd, Leo.
— Hej, Palmer! — powiedział Leo. Nie panował nad swoim głosem; trząsł się
ze strachu. — Hej, wiesz co? Poddaję się, naprawdę.
Chodnik w gabinecie zgnił pod jego stopami, zmienił w papkę, po czym wy-
puścił żywe, zielone pędy; Leo stwierdził, że to trawa. Ściany i sufit zapadły się
i rozleciały w pył — deszcz bezgłośnie osypującego się popiołu. Nad głową Leo
pojawiło się błękitne, spokojne niebo.
Siedząc na trawie, z laską w ręce i walizeczką — doktorem Smile’em — u bo-
ku, Monika powiedziała:
— Chciał pan może, żeby pan Mayerson został? Sądziłam, że nie. Pozwoliłam
mu odejść razem z innymi, których pan stworzył. W porządku? — Uśmiechnęła
się do niego.
— W porządku — przytaknął zduszonym głosem.
Spoglądając wokół widział teraz tylko zieloną równinę. Nawet pył, tworzący
jeszcze niedawno P.P. Layouts, budynki firmy i jej personel, zniknął pozostawia-
jąc jedynie cienką warstwę na jego rękach i marynarce; strząsnął go w zadumie.
— Z prochu powstałeś, człowiecze — powiedziała Monika — i w proch. . .
— W porządku! — rzekł głośno. — Rozumiem, nie trzeba mi tego wkładać
łopatą do głowy. A więc to było nierealne — i co z tego? Udowodniłeś swoje, El-
dritch, niech ci będzie; możesz tu zrobić wszystko, co chcesz, a ja jestem niczym,
jestem tylko fantomem.
Poczuł głęboką nienawiść do Palmera Eldritcha. Jeśli tylko uda mi się kiedyś
stąd wydostać, pomyślał, jeżeli uda mi się uciec, ty skurwielu. . .
— No, no — powiedziała dziewczynka z rozbieganym wzrokiem. — Nie bę-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]