[ Pobierz całość w formacie PDF ]
magneto. Nie mam zamiaru ryzykować.
Duncan skierował dziób samolotu lekko w dół, w kierunku
przebłyskujących przez gęstą mgłę świateł.
- Mam nadzieję, \e na pas startowy nie zaplątała się. \adna krowa -
mruknął, z trudem panując nad wibrującym samolotem.
- Przy tobie czuję się taka bezpieczna, Duncanie - podtrzymywała go na
duchu Amanda, ukrywając niepokój. - Gdzie jesteśmy?
- Seven Bridges, Tennessee. Trzymaj się, lądujemy.
- Ufam ci - powiedziała Amanda. - Wszystko będzie dobrze.
- Mam nadzieję.
Amandzie wydawało się, \e prze\ywa, najstraszniejsze chwile swego
\ycia. Miała wra\enie, \e silniki zaraz rozpadną się na drobne kawałki.
Zwiatła pasa startowego były prawie niewidoczne. Gdyby to Jace był
przy sterach, wcale by się nie bała. Zawstydziła się tych myśli, bo
wiedziała, \e Duhcan stara się jak mo\e. Ale Jace miał nerwy ze stali, a
jego młodszy brat, mimo doświadczenia w pilotowaniu dwusilnikowych
samolotów, nie. W pewnym momencie Amanda omal nie zemdlała ze
strachu, kiedy na ułamek sekundy Duncan stracił kontrolę nad przy-
rządami i musiał jeszcze raz powtórzyć manewr lądowania. Jej ręce,
zaciśnięte na oparciu fotela, zbielały, ale nie powiedziała ani słowa.
Modliła się bezgłośnie.
Duncan, z oczami utkwionymi w tablicy kontrolnej, powoli sprowadzał
samolot w dół. Rozluznił się nieco, bo wszystko szło dobrze. Delikatnie,
z lekkim tylko piskiem, posadził samolot na pasie startowym i wyłączył
silnik.
- No, w samą porę - westchnął z ulgą.
- Dobra robota - pochwaliła go, te\ ju\ odprę\ona, Amanda. - A jak
dostaniemy się do domu?
- Autostopem - za\artował Duncan.
- Mo\e wezwiemy posiłki? - zaproponowała.
- Moglibyśmy liczyć tylko na Jace'a - westchnął Duncan - a moja
szczęka jeszcze się nie zagoiła po ostatniej awanturze.
O tym nie pomyślała. Obiecali wrócić do domu przed północą, a była
ju\... Amanda tylko westchnęła.
- Mo\e mają tu do wynajęcia jakiś dom z ładnym widokiem? -
za\artowała nerwowo. - I pracę dla dwóch osób?
- Jeśli tak, to w ogóle nie będzie warto wracać do domu.
Z oświetlonego hangaru wyszedł im na spotkanie wysoki, siwy
mę\czyzna w roboczym kombinezonie.
- Zdawało mi się, \e słyszę silnik samolotu - powitał ich z uśmiechem. -
Jakieś kłopoty?
- Wysiadło magneto - wyjaśnił Duncan. - Trzeba je wymienić.
- Jaki to typ? Wygląda na pipera - próbował zgadnąć mechanik. - Chyba
będę go mógł naprawić. Mieszkamy z \oną w przyczepie obok hangaru -
wyjaśnił. - Nie mogłem spać, wiec wziąłem się do jakiejś roboty. No có\,
zobaczmy, co się da zrobić.
Chwilę pózniej Amanda siedziała wygodnie w przyczepie z \oną
mechanika i odpoczywała, popijając najlepszą na świecie kawę.
Omawiały właśnie stan gospodarki, kiedy w przyczepie pojawił się
Duncan z mechanikiem.
- Donald mówi, \e awarię mo\na usunąć - poinformował Amandę
Duncan.
- Bogu dzięki - ucieszyła się Amanda. - Musimy koniecznie zadzwonić do
twojej matki. Poprosimy ją, \eby nic nie mówiła Jace'owi.
- Niestety, nic z tego - wtrącił się Donald. - Kabel jest uszkodzony i
dopiero jutro mają go naprawić.
- Widać los tak chciał - westchnął Duncan. - Ale mi się dostanie.
- Obronię cię - obiecała Amanda.
- Obawiam się, \e i tobie się dostanie. No có\, będzie co będzie.
- Pospieszę się - próbował ich pocieszyć Donald.
- Wkrótce będziecie mogli ruszyć w drogę - obiecał.
Owo, wkrótce" okazało się trwać dwie godziny. Tylko umiejętnościom
Donalda zawdzięczali, \e w ogóle mogli odlecieć.
Słońce właśnie zaczynało wschodzić, kiedy wyładowali w Casa Verde.
Zmęczeni i niewyspani wysiedli z samolotu i rozejrzeli się po uśpionej
okolicy.
- Có\ za spokój, prawda? - powiedział Duncan, wciągając w płuca
świe\e, wiejskie powietrze.
- Nie mów hop - ostrzegła go Amanda. - Na pewno słyszeli, jak
ładowaliśmy.
Jakby w odpowiedzi na tę uwagę doleciał ich warkot półcię\arówki.
- Chcesz się zało\yć, kto jest za kierownicą?
-zaproponował nadrabiając miną Duncan. , - Chyba się domyślam -
odparła Amanda.
Poczuła, \e ma kolana jak z waty. Była pewna reakcji Jace'a i pragnęła
uciec jak najdalej. Jace wysiadł ju\ z cię\arówki i szedł ku nim z
morderczym błyskiem w oczach.
On te\ nie spał całą noc. Był nie ogolony i blady. W szarych spodniach i
zamszowej kurtce, w czarnym, zsuniętym na jedno oko kapeluszu
wyglądał bardzo groznie.
- Cześć, Jacek- powitał go niepewnie Duncan. Ledwo wypowiedział te
słowa, ju\ le\ał na ziemi, powalony potę\nym ciosem.
- Czy wiesz, co prze\yliśmy? - wrzasnął Jace.
- Mieliście być przed północą, a ju\ jest świt. Nawet nie wpadło wam do
głowy, \eby zadzwonić. Matka odchodzi od zmysłów!
- To długa historia - tłumaczył Duncan masując szczękę. - Uwierz,
myśmy te\ przeszli piekło. Lewe magneto wysiadło i lądując omal nie
rozbiłem samolotu.
Amanda była gotowa przysiąc, \e Jace zbladł. Przez chwilę przyglądał
się jej dokładnie, badawczo.
- Nic ci nie jest? - zapytał szorstko.
Amanda kiwnęła tylko głową. Nigdy go takim nie widziała.
Duncan podniósł się z ziemi, obmacując szczękę. Krótko opisał kłopoty z
samolotem, dodając, \e telefon był zepsuty.
- Mogłeś zatelefonować przed wylotem z Nowego Jorku - przypomniał
mu brat.
- Wiem, ale bawiliśmy się tak wspaniale, \e nawet o tym nie
pomyślałem. A potem było ju\ pózno i nie chciałem tracić czasu.
- Nawet dzwoniłem na lotnisko w Nowym Jorku, \eby się czegoś o was
dowiedzieć.
- Wiem, \e jestem winny - zgodził się potulnie Duncan. - Nie mam
\adnego usprawiedliwienia. Po prostu nie pomyślałem...
- Ciekawe, jak wytłumaczysz to matce.
Duncan wyciągnął rękę do Amandy, ale Jace był szybszy. Chwycił ją za
ramię tak mocno, jakby chciał ją ukarać. Spojrzał na jej płaszcz i oczy
mu pociemniały.
- Nie przywiozłaś ze sobą płaszcza - powiedział groznie.
- Nie, ale...
- Ostrzegałem cię przed przyjmowaniem prezentów, prawda? Tego było
ju\ dla Amandy za wiele. Ta straszna noc i teraz wściekłość Jace'a. Z jej
gardła wyrwał się szloch, a po policzkach popłynęły strumienie łez.
- Na miłość boską, Amando! - krzyknął Jace.
- Zostaw ją w spokoju, Jace - powiedział cicho Duncan i przyciągnął
Amandę do siebie. - Naprawdę du\o przeszła. A jeśli przeszkadza ci to
palto, to miej pretensje do matki. Amanda nie wzięła ze sobą nic
ciepłego i matka po prostu po\yczyła jej swój płaszcz.
Jace z wściekłością odwrócił się na pięcie i wskoczył za kierownicę.
Duncan i Amanda wsiedli do auta bez słowa.
W domu musieli jeszcze raz wyjaśnić wszystko bladej i zapłakanej
Marguerite. Ku radości Amandy Jace gdzieś zniknął.
- Jak to dobrze, \e nic wam nie jest - powtarzała Marguerite, ściskając w
ręku mokrą od łez chusteczkę.
- Tak się martwiłam.
- Wiem, \e powinniśmy dać wam znać, ale naprawdę nie było okazji -
usprawiedliwiała się. - Tak mi przykro, \e się martwiłaś.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]