[ Pobierz całość w formacie PDF ]
językowych, i że każda kolejna wersja odzwierciedlała uprzedzenia twórców
przekładu, przez co coraz bardziej odbiegała od oryginału, który i tak zaginął. Jej
ocena pana Wintertona i jego przyjaciół była prosta i jednoznaczna: napawali ją
obrzydzeniem. Byli przeklęci i na pewno będą się smażyć w piekle.
Z drugiej jednak strony, pani Bride wielce ceniła sobie swoją posadę, więc co
wieczór, przed pójściem spać, błagała Najwyższego, żeby oszczędził pana
Wintertona, przynajmniej jeszcze przez jakiś czas, i nie objawiał swego gniewu.
Na początku Steve jej się nawet podobał. Był ujmujący, a ponadto przez pierwszy
miesiąc prawie że nie wychodził z biblioteki pana Wintertona, gdzie wystukiwał na
laptopie rozprawkę o anomaliach rynku dewizowego. Gdy jednak zjawił się pan Bob,
który
przypłynął pewnego dnia motorówką, pan Steve odpuścił sobie pracę. Zaczął z
Bobem wyprawiać się na całe dnie na ryby albo zwyczajnie pędzili tu i tam, krążyli
wokół wyspy, pływali do Nassau i z powrotem, jak wszyscy bogaci cudzoziemcy. A
tak przecież nie należy, bo życie to poważna sprawa i trzeba je traktować poważnie.
Nie zmieniła zdania o Stevie nawet wtedy, gdy podarował jej rybę.
Uważała go teraz za głupca i wcale mu nie współczuła, bo tylko głupi mógłby się
tak spiec na słońcu jak on. Niczego oczywiście po sobie nie okazywała, napełniając
szklankę sokiem z dzbanka i podając mu płyn. Skoro jest taki głupi, to trzeba
wycisnąć zeń, ile tylko się da. Ani pan Winterton, ani ludzie ze wsi, ani nawet Jacket,
nie mieli pojęcia, że oprócz nędznej pensji, z której nic nie zostawało, miała jeszcze
coś puszkę, do której odkładała wszystkie dary i napiwki, i którą skrzętnie skrywała
w niedostępnych zakamarkach w chacie.
Z jej zawartości czerpała poczucie siły, w miarę jak przekonywała się, ile tego jest
i jaką to ma wartość. O tym ostatnim dowiadywała się pośrednio, przy pomocy
Jacketa. Zabierała go ze sobą do domu pana Wintertona w czasie weekendów lub
wtedy, gdy nie było lekcji w szkole, i kazała pytać gości, ile kosztują różne rzeczy,
które mieli ze sobą.
Podobne pytania w ustach osoby dorosłej brzmiałyby co najmniej nietaktownie,
jeśli nie obcesowo. Co innego, gdy pytającym jest dziecko. Cudzoziemcy napuszali
się dumnie, opowiadali o tym, jacy to są bogaci, a w efekcie dawali większe napiwki.
Nie bez znaczenia było to, że Jacket był chłopcem. Ale starała się go pilnować.
Przyłapała go kiedyś, gdy na oczach pana Wintertona zaczął skakać i huśtać się na
wielkim łóżku na górze. Nie zareagowała ani jednym słowem, ale w drodze do domu
sprawiła mu solidne lanie, że popamiętał.
Wystarczy jeszcze pięć lat, to zaoszczędzi i nauczy się tyle, że będzie mogła
otworzyć lombard w Congo Town i wtedy wszyscy, co się z niej naigrawali i szydzili,
znajdą się w jej mocy, będą zabiegać o względy i pomoc. I to było jej największym
pragnieniem.
Steve mruknął podziękowanie biorąc szklankę z rąk pani Bride. Gestem poprosił o
fiolkę penabolu, połknął dwie tabletki.
Następnie zwlókł się z łoża i poczłapał do wytwornej łazienki Wintertona. Kucnął w
wannie w kształcie wielkiej muszli i przemył gąbką skórę w miejscach nie osłoniętych
gazą. Wytarł się ostrożnie, stanął przed wielkim lustrem nad marmurową umywalką i
nakremował spieczone wargi.
Bob popłynął motorówką przez Middle Bight na drugą stronę wyspy, żeby dać
znać komu należy, że nie podjęli dostawy. Miał też wstąpić do Nassau i sprawdzić,
czy nie nadszedł fax. Metys uprzedzał, żeby odczekać czterdzieści osiem godzin,
zanim podejmą jakąkolwiek próbę kontaktu. Steve zastanawiał się, czy Kolumbijczyk
jest już w drodze, czy może już przyleciał na Bahamy, i wtedy wyobraznia
podpowiedziała mu, co można zrobić z jego, Steve'a, poparzonym obliczem i
ramionami. Zadrżał spoglądając w lustro, z którego wyzierały zapadnięte oczy,
poranione wargi i przesycona żółtym świństwem gaza. W czasach szkolnych celował
w symulowaniu przeróżnych chorób. Wielkie łóżko kusiło. Może Kolumbijczycy okażą
trochę litości, pożałują go jak matka, gdy nie chciało mu się iść do szkoły, ale
przecież Metys nie był matką. Tymczasem Steve stracił już cały dzień i nie miał
innego wyjścia, jak wziąć się do roboty. Po pierwsze, trzeba dobrać się do tego, jak
mu tam, Jacketa. Nie do pomyślenia, żeby takie małe, czarne gówno stało mu na
drodze. Zezłościł się jeszcze bardziej na myśl, że w istocie ma do czynienia ze
smarkaczem. A jego matka jest przecież tu, w domu, piętro niżej, krótko mówiąc
pod ręką. Czas najwyższy zająć się nią. Włożył bawełniane spodnie, wziął obszerną
koszulę z długimi rękawami i zszedł do salonu.
Naprawdę jest pani wspaniała powiedział, gdy pani Bride
zaczęła zmieniać mu opatrunki.
Liczył, że przynajmniej uśmiechnie się w odpowiedzi. Nic z tego. Jeszcze nie
widział tak niekomunikatywnej suki. Jedyna jej zaleta, że potrafi delikatnie nałożyć
opatrunek pomyślał, gdy pani Bride sięgała do lodówki po świeżą gazę.
Jacket to szczęściarz, że ma taką matkę dodał. Pod
maścią skóra warg już nie była tak obolała, udało mu się więc
uśmiechnąć przymilnie. Dawno go nie widziałem.
Pani Bride skupiła całą uwagę na bandażach, starała się nie urazić chorego, ale
wkraść się w jego łaski, w wiadomym sobie celu. Czekała tylko na okazję, żeby
wszystko wypadło naturalnie,
i oto nadarzyła się taka właśnie sposobność. Nie przegapiła jej.
Jacket jest w Nassau, proszę pana odparła na początek.
Steve był wyraznie zaskoczony.
Właśnie ciągnęła. To dobre dziecko, panie Steve.
Aowi homary i zbiera pieniądze na prezent urodzinowy dla
mnie. Szszsz nakazała milczenie, gdy próbował przerwać.
Niech pan się nie kręci, póki nie skończę z bandażami. Delikatnym
ruchem przechyliła głowę Steve'a do tyłu i nałożyła gazę
na jego policzki. Właśnie, panie Steve, Jacket pojechał do
Nassau, bo tu u nas, na Andros, sam szajs kiwnęła głową,
jakby potwierdzając własne myśli. Wraca w poniedziałek, na
moje urodziny.
Za cztery dni! Steve najchętniej by ją zamordował. Zrobił jednak coś innego.
Poszedł do biblioteki Wintertona i włożył do koperty sto dolarów. Miał już wyjść, gdy
usłyszał motorówkę. Nikt nigdy nie nazwał go skąpcem. Wrócił do biblioteki. W
portfelu miał same setki. Jako szef musi być hojny, nie wolno mu tracić twarzy. Dwie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]