[ Pobierz całość w formacie PDF ]
rozdrażnienia.
-- Kazimierz, daj pokój! -- wmieszał się obywatel -- jeśli nas tam czekają, to chodzmy.
Dosyć tego!
Pociągnął przyjaciela za sobą w przeciwległe drzwi. Rzeczywiście czekano na nich. Pary się
formowały i wkraczały majestatycznie do jadalni.
Widocznie ciotka Matylda była zmyśloną, bo Myszka po chwili usiadła do stołu obok
Stanisława, już niegniewna wcale, lecz uśmiechnięta przekornie. Brzęk porcelany, szkła i sreber
głuszył rozmowy sąsiadów. Kazimierz, siedzący naprzeciw, daremnie łowił uchem dzwięki
głosu przyjaciela -- nic nie mógł dosłyszeć. Uważał tylko, że obywatel stracił resztę sztywnej
posępności, a Myszka z niebywałą, stałą uwagą słuchała go. Bawili się widocznie bardzo
dobrze we dwoje. Pod koniec, wśród rumoru odsuwanych krzeseł i chwilowego zamieszania,
przecisnął się do nich.
-- Czy panna Myszka tańczy kadryla?
-- Tańczę.
-- I białego mazura?
-- Tańczę.
-- A ty, Agricolo, co porabiasz?
-- Tańczę.
-- Cieszę się, że ci sądy i proces o kapanie w gorzelni nie zatruły zupełnie humoru.
-- Bynajmniej. Jeżeli przegram, mam nadzieję dostać od losu wynagrodzenie.
-- W formie?&
-- Józia na pana zerka niezbyt uprzejmie& -- wtrąciła Myszka ze śmiechem.
Tańce rozpoczęły się ze zdwojoną ochotą. Inżynier śledził pilnie jedną szczególniej parę.
-- Poczekaj, chochliku -- mruczał do siebie. -- Dokuczałaś ty nam żartami, przedrzezniałaś
każde czułe słowo i spojrzenie, prześladowałaś śmiechem i drwinami! Poczekaj! chyba nie ja
będę, jeśli cię dzisiaj nie dopilnuję i oddam żarty z procentem setnym! Poczekaj!
Para tancerzy, jakby przeczuwała jego złe zamiary, była wciąż na oczach i w pełnym
oświetleniu salonu. Konwenanse były zachowane jak najściślej.
Ach, jacy oni przyzwoici! myślał z gniewem szpieg.
Nareszcie, gdy po chwili rozmowy z narzeczoną podniósł oczy, nie znalazł ich w salonie.
Porwał się jak ruszony sprężyną i poskoczył do męskiego gabinetu. Cicho, na palcach zbliżył
się do firanki, nastawił uszu.
Muzyka brzmiała i tupali tańczący, pomimo to on coś słyszał widocznie, bo nie szukał dalej
zbiegów.
Chwilami uśmiechał się i sięgał ręką do portiery. Rozchylić ją chciał i spłoszyć
rozmawiających, zemścić się na swawolnicy. Nie czynił tego jednak. Słuchał, rysy mu
poważniały, wspomnienie jakieś zacierało myśl złośliwą, wreszcie odsunął się zupełnie.
-- Szkoda ich! -- zamruczał. -- On, biedak, zapomni trosk na chwilę i odżyje, a ona już
żartować nie będzie. Ech, co mi tam! Pójdę do Józi!
I wyszedł. Nikt oprócz niego nie dojrzał nieobecności tej pary i nikt nie zauważył, gdy
wrócili. Wmieszali się w wir i niczym się nie różnili od innych -- może większym
roztargnieniem tylko.
W przerwie, gdy roznoszono chłodniki, inżynier zbliżył się do nich i zajął opróżnione
krzesło.
-- Czy panna Myszka nie czuje ochoty do polki? -- spytał.
-- Nie, wcale.
-- Nawet do tej najulubieńszej, Le premier baiser?
Odwróciła się raptem od niego i tylko jedno uszko zostało mu widzialne -- purpurowe.
Nie znalazła ciętej odpowiedzi tym razem. Rozrzuciła wachlarz i spojrzała żałośnie na
obywatela, jakby na niego zdawała już teraz obowiązek obrony przed złośliwym napastnikiem.
-- Uważam, że ty masz do niej największą ochotę! Możesz zadysponować muzyce! -- odparł
Stanisław.
-- Uważam, że chcesz mnie się grzecznie pozbyć.
-- Bynajmniej, pod warunkiem, że postarasz się być poważnym.
-- Poważnym, i owszem! Opowiedz mi historię twego procesu. Ulżyj swemu stroskanemu
sercu. Mówiliście zapewne o tym?
-- Skończyliśmy właśnie, gdy pan przyszedł -- wtrąciła Myszka.
-- Jaka szkoda! Więc może o mężobójczyni?
-- Panie Kazimierzu, ciotka Matylda odjeżdża! -- zawołała Józia przybiegając.
-- Odjeżdża? Jakże mi przykro! -- zauważył niepoprawny żartowniś idąc jednak za nią do
przedpokoju.
Gdy wrócił, zawołała go pani domu i obarczyła poleceniem gospodarczym, potem
narzeczona wynalazła jakiś interes. Biegając tu i tam, stracił z oczu swe ofiary, a gdy ich
wreszcie sobie przypomniał i chciał dalej dręczyć, Stanisława nie było.
Myszka, roztargniona, tańczyła bez werwy i zwykłego humoru, towarzystwo topniało
powoli.
-- Nie ma Stacha? -- zagadnął przyszłą szwagierkę.
-- Nie wiem! -- odparła udając obojętność.
-- Ejże! Z panią się pewnie pożegnał?
-- Jeżeli wyszedł, to nie bez pożegnania.
-- Do jutra?
-- Nie. Jutro wyjeżdża.
-- Więc dzisiaj zatem stawi się z wizytą?
-- Ciekawam, dlaczego to pana tak bardzo zajmuje?
-- Dla trzech, nie! czterech powodów. %7łeby dogodzić matce ni jemu, sobie i otrzymać od
pani podziękowanie.
-- Za co?
-- No, chociażby za& polkę& tę ulubioną.
-- A mamie co to ma dogadzać? -- przerwała drażliwą
kwestią.
-- Otrzymałem rękę Józi& przepraszam! panny Józefy&
-- Niech się pan nie poprawia, rozumiem.
-- Otóż zostałem przyjęty pod warunkiem, że ustąpię ze służby, a zajmę się waszym
majątkiem. Matka zdecydowała się na to in extremis*19. Biedny majątek ładnie by wyszedł na
mojej opiece! Zresztą ja także powziąłem tę decyzję in extremis, bo wsi nie cierpię i zwichnąć
sobie karierę ciężko.
-- Cóż to ma wszystko do pana Stanisława?
-- To jest nasz zbawca. Zajmie moje miejsce i uszczęśliwi jednocześnie mamę, majątek, mnie
i kogoś jeszcze. Przyjazń moja dla niego była dzisiaj najzupełniej samolubną, co jednak mi nie
przeszkodzi zbierania szczodrze daniny wdzięczności! Proszę zaczynać!
-- Mocno się pan myli! bo ja właśnie czekam od pana tego samego.
-- Ha, co robić! Pocieszam się tym tylko, że otrzymałem od pani pierwsze wyznanie.
-- Ode mnie! Nie wiedzieć co! Nic nie wyznaję!
-- Ale już drugich pani zdradzać nie będzie?
-- A pan się nie poważy żartować?
-- Uchowaj Boże!
-- No, to dobrze.
-- Zawieramy zatem zaczepno--odporne przymierze, na siedem tygodni postu i dwa świąt, aż
do dnia ślubu naszego.
-- Ej, to tak długo! Nie wytrzymam!
-- W takim razie i ja coś szepnę!
-- Ach nie, nie! Niech już będzie pokój!
-- Zgoda zatem miedzy nami.
-- Tak, ale tylko do ślubu.
Zaśmiała się po swojemu, swawolnie, szczerze i zapieczętowała ugodę uściśnieniem dłoni.
-- Ten sojusz będzie nam dobrodziejstwem w czekaniu! -- zaśmiał się odchodząc.
Obywatel tymczasem wrócił do hotelu. Zmęczonym się czuł i rozstrojonym okropnie. Zapalił
świecę i chodził po pokoju.
W oknach pojaśniało, on chodził; świeca się dopaliła, on chodził; dzień był wielki, on jeszcze
chodził. Nareszcie posłyszał dobijanie się do drzwi i otworzył. Przed nim, wyświeżony,
uśmiechnięty, stał inżynier.
-- Co to? Już wstałeś?
-- Wcale się nie kładłem.
-- Awantura! I na sąd nie idziesz?
-- Ani myślę! Zapłacę karę.
-- I do akcyzy nie szturmowałeś?
-- Zapomniałem.
-- Cóżeś robił? Toć jedynasta godzina!
-- Przeklinałem ciebie!
-- Mnie? Chrześcijańskie spędzenie czasu!
-- Niech sobie będzie pogańskie. Przeklinałem i przeklinam! Przez ciebie jestem mordercą.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]