[ Pobierz całość w formacie PDF ]
mówienie, ale wszystkie jego uczucia i myśli uleciały. Wy-
obraził sobie, że trzyma dziewczynę w ramionach, wyjmuje
z włosów spinki i ściąga z niej surowy kostium, pod którym
na pewno kryje się podniecająca, koronkowa bielizna.
S
R
Skończył mówić i dostał burzliwe oklaski. Zszedł z trybu-
ny i skierował się w stronę Elizabeth. Otoczył go tłum; zada-
wano pytania, gratulowano, a dziennikarze notowali każde
słowo. Kątem oka Sokół dostrzegł, że Elizabeth zwleka
z odejściem, czekając na niego.
Wiedział, że się nie myli.
Wreszcie mógł do niej podejść. Stała w cieniu pomnika
bohaterów ostatniej wojny, w rogu placu.
- Przyszłaś, żeby się ze mną zobaczyć, Elizabeth.
- Tak.
- Popierasz naszą sprawę?
- Zawsze ją popierałam. Nie trzeba mnie przekonywać,
choć ty to potrafisz.
Patrzyli na siebie w półmroku. Tłum wokół nich rzedł, za
chwilę zostaną sami.
- Nie chcę, żeby ktoś cię tu ze mną zobaczył, Elizabeth.
Moi wrogowie są grozni.
Musnął dłonią jej policzek ruchem tak szybkim, że ledwie
zauważalnym, pozostawiając jedynie uczucie ciepła.
- Nie dla twojej sprawy tu przyszłam, Sokole, ale dla ciebie.
- Elizabeth... to koniec, rozumiesz?
- Tak. - Walczyła z pragnieniem dotknięcia jego ust. -
Musiałam cię znów zobaczyć, Sokole, żeby się przekonać,
że to nie był sen. - Przygryzła mocno dolną wargę. - To było
takie nierealne.
- Nie, kochanie. To naprawdę się stało.
Wzrok mężczyzny jeszcze raz zatrzymał się na jej twarzy
i Indianin odszedł. Elizabeth została sama, oparta o pomnik.
Chociaż widziała Sokoła i rozmawiała z nim tylko przez
chwilę, czuła się tak, jakby spędziła długi czas w ramionach
kochanka.
Szukała kłopotów i znalazła je. Wystarczyło jedno spo-
jrzenie, a już straciła głowę. Była gotowa zrobić wszystko,
iść na koniec świata i podjąć każde ryzyko, żeby tylko być
z nim znowu. Na szczęście wiedział, kiedy odejść; Elizabeth
była znów bezpieczna. Wracając do domu zastanawiała się,
S
R
dlaczego poczucie bezpieczeństwa obecnie stało się takie
przykre.
W domu rozebrała się i rozpuściła włosy. Wzięła prysznic
i tarła skórę mocno, aż do bólu, jakby chciała zmyć z siebie
każdy ślad Sokoła.
Włożyła najbardziej prowokującą bieliznę, jaką znalazła:
maleńki kawałek czarnej koronki i jedwabiu, głęboko wy-
cięty po bokach, z przodu i z tyłu. Zaczęła chodzić po pokoju.
Koło północy wyczerpana nerwowo mocno zasnęła.
Obudziła się z czyjąś dłonią na ustach.
- Nie krzycz.
Sokół! Zobaczyła go w ciemności. Pochylał się nad łóż-
kiem, ubrany w tę samą skórzaną koszulę i dżinsy, które miał
na sobie w czasie wiecu. Rękojeść noża lśniła w mroku.
Elizabeth wyciągnęła ręce do kochanka. Całowali się bez
umiaru i bez litości, jakby właśnie wrócił z wojny; tak dłu-
go, że dziewczynie zabrakło tchu.
- Nie chciałem tu wracać, Elizabeth.
- Wiem.
- Ale musiałem przyjść po spotkaniu z tobą.
- To dobrze.
Przycisnęła mocno dłoń do jego piersi - czuła szybkie bi-
cie serca.
- Przyszedłem przez tunel, nikt mnie nie widział.
- Teraz już mi wszystko jedno. Niech nawet cały świat się
dowie.
- Nie chcę cię narażać, Elizabeth.
- Cii... - zakryła mu usta dłonią. - Nic nie mów. Nie trać-
my czasu na słowa.
Szybko zrzucił ubranie i wśliznął się do łóżka. Stary me-
bel z trudem wytrzymał ich namiętność. Kochali się przez
godzinę, dwie i wciąż nie mieli siebie dość.
Kiedy wreszcie nasycili się miłością, Sokół pogładził wło-
sy Elizabeth i pocałował ją w policzek.
- Jesteś moja - szepnął i odszedł.
S
R
Następnego ranka, kiedy Elizabeth wchodziła do banku,
Gladys spojrzała na zegar.
- A więc cudów ciąg dalszy! Spózniłaś się dziesięć mi-
nut.
- Utknęłam w korku - odpowiedziała Elizabeth, dziwiąc
się, jak łatwo przychodzą jej kłamstwa. W rzeczywistości
przespała dzwonek budzika. Obudziła się tylko dzięki opa-
trzności i promieniom słońca, wpadającym do pokoju przez
szczelinę między zasłonami. Nie zdążyła nawet zjeść śnia-
dania. Musiała się spieszyć.
Jak zwykle przebiegła koło Gladys i zamknęła się w po-
koju. Sokół nie mówił, że wróci, ale to nie ma znaczenia. Te-
raz Elizabeth pójdzie do niego, tak samo jak on, po kryjomu.
Było jeszcze widno, kiedy wyszła z pracy. Dzięki serii
dyskretnych i ostrożnych telefonów udało jej się dowie-
dzieć, gdzie szukać Indianina. Po pożarze domu Sokół mie-
szkał na razie w myśliwskiej chatce na skraju lasu.
Pojechała krętą żwirową drogą, która prowadziła w głąb
terytorium Chickasawów, na farmę Czarnego Sokoła. Był to
wielki obszar, porządnie ogrodzony płotem i podzielony pa-
likami na pastwiska. Od powrotu do rodzinnego domu Eli-
zabeth nigdy tu się nie zapuszczała. Czuła się teraz jak wię-
zień, który po raz pierwszy od wielu lat znalazł się na wol-
ności.
Jechała powoli, ale tak, żeby nie zwrócić na siebie niczy-
jej uwagi. Czarny Sokół nie chciał, by widywano ich razem
- ona też.
Rozglądała się pilnie dookoła, a kiedy była już pewna, że
nie zabłądzi, wróciła do domu.
O dziesiątej Elizabeth ubrała się starannie i rozpuściła
włosy. Wzięła pistolet i zeszła do piwnicy. Czarny Sokół po-
kazał jej ukryte przejście. Wyciągnęła obluzowaną cegłę,
która zasłaniała zamek, otworzyła drzwi i weszła do tunelu.
W środku było ciemno i wilgotno. Przez chwilę dziewczyna
miała wrażenie, że się dusi.
Odetchnęła głęboko i ruszyła przed siebie. Nic nie mogło
jej powstrzymać, zresztą nagroda warta była poświęcenia.
S
R
Elizabeth wydawało się, że szła godzinami, zanim dotarła
do końca korytarza. Odważnie wydostała się na powierzch-
nię, strzepnęła ze spódnicy kurz i paprochy i spróbowała zo-
rientować się, gdzie jest.
W ciemności wszystkie drzewa wyglądały jednakowo.
Dookoła był las i nie mogła dostrzec żadnej drogi.
- Bez paniki - szepnęła. - Dasz sobie radę.
Spojrzała w górę i określiła kierunek marszu według po-
łożenia księżyca. Nigdzie nie było ani śladu Indianina. Pra-
wdę mówiąc, nie spodziewała się, że znajdzie jakiekolwiek
ślady. Sokół nie należał do tych, którzy je zostawiają.
Znalezienie chaty zajęło Elizabeth pół godziny. Kryjąc się
w cieniu drzew, szła przed siebie. Była już prawie przy
drzwiach, gdy usłyszała znajomy głos dobiegający z tyłu.
- Nie ruszaj się!
Powoli odwróciła się w stronę, z której dochodziły słowa.
- Sokole, to ja, Elizabeth.
Szybki jak wiatr chwycił ją w ramiona i zaniósł do chaty.
Zamknął drzwi kopnięciem i postawił dziewczynę na podło-
dze.
- Niebezpiecznie jest się tu zakradać.
- Jeśli to ma być powitanie, Sokole, to niezbyt mile.
Serce waliło mu mocno. Nie był w nastroju do słownych
potyczek.
- Dlaczego tu przyszłaś?
- Musisz pytać?
- To jest niebezpieczne. Nie powinnaś była.
- Jestem już dorosła, Sokole, i mam broń.
- Jak tu trafiłaś?
- Przez tunel.
Ogarnęła go wściekłość, że Elizabeth ryzykowała życie,
żeby tu przyjść. Jak zawsze w chwilach wzruszenia zaczął
mówić narzeczem Chickasawów. Przeklinał los, który po-
stawił mu na drodze tę kobietę. Bał się, że może związać go
ze sobą na zawsze i odciągnąć od celu, który sobie postawił.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]