[ Pobierz całość w formacie PDF ]
niekończący się proces odbierał motywację, sprawiał, że nie
chciało się rano przychodzić do pracy. Naciągając ze
znużeniem płaszcz, Harris raz jeszcze powrócił myślami do
rusztowania i mężczyzn, którzy je wybudowali. Wiedzieli
dokładnie, kiedy ich praca dobiegnie końca. Montaż,
demontaż, przeprowadzka. Ich codzienne życie składało się
z początku, środka i końca. Cynik odpowiedziałby na to:
Jasne, ale to harówka dla fizycznych i byle głupek może
taką robotę odwalić . A jednak w takie wieczory jak ten
Harris im zazdrościł, choćby i byli głupkami. Od rana
pracowali na dworze, kończyli o piątej, po czym myli się i
schodzili z powrotem do miasta, któremu pomagali się
wyleczyć . Wpadali z kumplami do baru na kilka
głębszych i gawędzili, mając świadomość, że zrobili dziś
kawał dobrej roboty i że uporają się ze wszystkim w tydzień.
Na zewnątrz panował chłód i Harris podniósł kołnierz
płaszcza. Celowo nie wziął z biura teczki, bo gdyby ją za-
brał, pracowałby również w domu; w końcu człowiekowi
należy się nieco odpoczynku. Stojąc na chodniku, Harris
usiłował zdecydować, czy powinien najpierw coś zjeść, czy
też kupić po drodze kolację, którą zje w domu. Uśmiechnął
się na myśl o styropianowym pudełku wypełnionym ciepłą,
smaczną chińszczyzną na wynos. Oczami wyobrazni ujrzał
żonę przynoszącą mu zimne meksykańskie piwo z lodówki i
siadającą naprzeciw niego - szczęśliwą, że wrócił do domu.
Myśląc o tym, bezwiednie gapił się na plac budowy. Nagle
jakby oprzytomniał - rozejrzał się, po czym przeciął ulicę,
aby popatrzeć z bliska na postęp prac przy budynku.
Stanął na dole z zadartą głową, ale ciemności nie po-
zwoliły mu wiele dojrzeć; niedokończona konstrukcja
odcinała się słabo w mroku kratownicą metalu i drewna.
Harris podszedł do najbliższego podestu i położył rękę na
żerdzi. Po chwili sąsiednią ulicą przetoczyła się z hukiem
wielka ciężarówka, wprawiając rusztowanie w wibracje.
Choć samochód odjechał, Harris nadal trzymał metal w
dłoni; czuł, że tak trzeba. Przez tych kilka sekund był bliżej
rzeczywistości niż przez cały miniony dzień. Zamknął oczy i
ścisnął stalową żerdz. Minęło go dwoje zajętych rozmową
ludzi. Słyszał ich głosy, lecz nie otworzył oczu.
W domu chciał powiedzieć żonie o swoim przeżyciu,
ale w końcu się rozmyślił. Nie dlatego, aby robić z tego
tajemnicę. Nie dlatego, że nie chciał, aby się dowiedziała.
Czuł, że będzie zachwycona jego historią, bo tak dziwaczny
i spontaniczny postępek zupełnie do niego nie pasował. Stał
na chodniku z zamkniętymi oczami i trzymał stalową rurkę,
bo naszła go taka chętka? Niemożliwe: nie jej mąż. Właśnie
dlatego wysłuchałaby tej opowieści z wypiekami na twarzy,
jakoś jednak nie wspomniał jej
o tym.
Następny dzień w pracy okazał się koszmarem. Harris
wyszedł z biura jeszcze pózniej niż poprzedniego wieczoru i
natychmiast skierował swoje kroki do rusztowania, aby
powtórzyć wczorajszy gest. Tym razem jednak było to
świadome zachowanie, nie jednorazowy kaprys. Zamknął
oczy, ujął w dłoń metalową podpórkę i poprosił w duchu,
aby spłynęła na niego energia ludzi, którzy tu dziś praco-
wali. %7łeby wstąpiła w jego ciało, ożywiła mu serce albo
przynajmniej oczyściła go z brudów codzienności...
Nic z tego. Nie było błyskawic ani prądu, który by prze-
szedł przez jego rękę. Nie poczuł napływu energii. %7łerdz
pozostała zimnym kawałkiem metalu, toteż Harris puścił ją
po chwili zmieszany i uśmiechnął się do siebie z poli-
towaniem. Już miał się stamtąd zabrać, gdy nagle usłyszał
piosenkę Dom na nizinie rozbrzmiewającą nad jego głową.
Uniósł wzrok i zobaczył dwa wielkie, czarne buciory, które
zsunęły się obok niego. Należały one - jak się okazało - do
postawnego czarnego mężczyzny w puchowej kurtce i
żółtym kasku na głowie. Tamten miał przyjemny, głęboki
głos. Opuścił się z rusztowania i zamilkł natychmiast, gdy
tylko jego stopy zetknęły się z podłożem.
- Hej, jak się masz?
Alan uśmiechnął się i skinął mu nieśmiało głową.
- Dobrze... Mam się dobrze.
Mężczyzna potarł dłonie i wyszczerzył zęby.
- Na górze robi się diabelnie zimno. Mówię ci, jesień za
pasem.
Alan wskazał palcem w niebo.
- Tam naprawdę jest zimniej niż na ziemi?
Robotnik zamyślił się na moment.
- Bywa. Zwłaszcza jak silnie przy wieje. Chcesz się
przekonać?
- TERAZ?
- Jasne! Tam jest pięknie. Widać światła w całym mie-
ście. Jakbyś patrzył na szkatułę wypchaną złotymi dia-
mentami. Chodz, obrócimy w pół godzinki.
Była to najcudowniejsza rzecz, jaką Alan zrobił od
wielu lat. Robotnik nazywał się Lyle Talbot i okazał się
równym gościem. Z początku Alan nie mógł zrozumieć,
czemu tamten zaprosił go na wspinaczkę po rusztowaniu. W
miarę jednak jak pokonywali kolejne piętra i rozmawiali,
stało się zupełnie oczywiste, że rozciągający się z góry
widok napawa Lyle a dumą. Chciał się nim z kimś podzielić.
Prosty i szczodry gest. Chodz, pokażę ci coś niezwykłego.
Wprawdzie Alan nie miał lęku wysokości, ale niektóre
elementy konstrukcji wydały mu się nieco mniej stabilne od
[ Pobierz całość w formacie PDF ]