[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kiedy wiedziałam, gdzie się wszystko znajduje (a półki były sensownie zorganizowane), wykładanie towaru szło o wiele
szybciej.
Zaczęłam rozglądać się po sklepie, ponuro rozmyślając nad tym, co w tej chwili przeżywam. Było zdecydowanie lepiej -
czyściej, jaśniej i, jak powiedziałam, logiczniej pod względem organizacji. Ale spójrzmy prawdzie w oczy - sklep nadal
wyglądał beznadziejnie. Zciany poplamione wodą i pełne starych dziur po gwozdziach, oprawy światła przestarzałe, linoleum
na podłodze stare, poprzecierane na środku w każdej alejce.
- Co robisz?! - ryknął na mnie Stary Mac, aż podskoczyłam. - Nie płacę ci za to, żebyś myślała o niebieskich migdałach! -
Stał dwa metry ode mnie z uniesionymi w złości brwiami nad złowrogimi oczami.
- Trzeba zamówić leki homeopatyczne - odparowałam. Po zeszłej nocy stwierdziłam, że facet zdecydowanie musi
zmienić reguły gry, jeśli chce mnie zatrzymać. -I jakieś rękawiczki. Mały regał z rękawiczkami. Do tego będzie miał pan
miejsce tam w rogu na jakąś sól w torebkach, którą ludzie wysypują na chodniki, żeby się nie pozabijali.
Gapił się na mnie, jakbym mówiła w obcym języku.
Wzięłam jeden z tysiąca katalogów z produktami zaopatrzenia aptek i drogerii, które przychodziły co tydzień.
- Niech pan popatrzy! To ludzie teraz kupują, nawet ci z tej zabitej dechami dziury. Rano już trzy osoby pytały o leki
homeopatyczne. A od dzisiaj codziennie będzie padał śnieg. Kiedy ludzie wpadną tu na przykład po balsam do ust, muszą
zobaczyć torby z solą, wtedy pomyślą: super! Wezmę do samochodu.
Stał z lekko rozchylonymi wargami, jakby nie wiedział, jak rozmawiać z kimś, kto nie drży ze strachu.
- A co cię to obchodzi? - burknął w końcu. - Jesteś tu tymczasowo! To nie twój sklep! Otworzył go mój pradziadek!
Prowadził go mój dziadek, ojciec, a teraz ja! I mój syn... - Nagle na jego twarzy odmalowało się przerażenie. Jakby właśnie
sobie przypomniał, że ma tylko córkę. Przełknął ślinę. - Gdybym miał syna, przejąłby sklep po mnie. - Ale jego ogień
zniknął, nagle wyglądał na udręczonego i starego.
- Miał pan syna? - Nagle mnie olśniło. Stary Mac skinął głową z ponurą miną.
- I zginął z pańską żoną?
Zrobił zbolałą minę i znów przytaknął.
- Przykro mi - powiedziałam. - Ciężko jest kogoś stracić. - Ja straciłam wielu bliskich. Przerwałam, zastanawiając się,
czy powinnam mówić dalej. Tak. Musi zostawić przeszłość za sobą i żyć terazniejszością. Wysiliłam się na pewny ton głosu:
- Ale posłuchaj, staruszku, masz Meriwether.
Stary Mac nagle uniósł głowę i w jego oczach znów pojawił się ogień.
- Co prawda traktujesz ją podle, ale jest bystra! Zależy jej na tym miejscu, Bóg jeden wie dlaczego. A jak kopniesz w
kalendarz, urządzi ten sklep jak należy, zarobi kupę forsy i będzie się śmiała nad twoim grobem!
Dobra, może trochę się zagalopowałam. Stary Mac wyglądał na ogłuszonego, a ja udawałam, że studiuję składniki
jakiegoś preparatu dla dzieci.
- Nienawidzi tego miejsca. - Jego głos był szorstki i pełen goryczy.
- Nienawidzi tego, że jest traktowana jak kanalia -odparłam. - Pamięta, kiedy interes się kręcił. To ona wpadła na pomysł,
żeby unowocześnić sklep.
- Już nigdy nie będzie się kręcił. - Stary Mac rzucił katalog na ladę.
- Tak, tak, młyn zamknięty, tra ta ta - powiedziałam z typową dla siebie troską i wrażliwością. - Ciągle są tu ludzie i
ciągle potrzebują tych pierdoł, które pan sprzedaje. Najbliższy Walgreens jest daleko przy drodze. Czyli okoliczni
mieszkańcy mogą tu przychodzić, wspierać miejscową gospodarkę i oszczędzać paliwo! - To było tak wspaniałe nowe
podejście marketingowe, że sama nie mogłam w to uwierzyć.
Podekscytowana odwróciłam się do Starego Maca, gotowa na burzę mózgów.
- Zapomnij! - Zmrużył oczy. - Wracaj do roboty! Powinienem ci potrącić za ostatnich dziesięć minut!
- Wie pan, że mam rację - mruknęłam pod nosem melodyjnie.
Prychnął.
Nasza znajomość naprawdę kwitła. A moje życie mimo wszystko toczyło się dalej. Nadal tu byłam, nadal żyłam swoim
życiem, mimo tego, co uświadomiłam sobie zeszłej nocy.
Z jakiegoś powodu Meriwether nie pojawiła się o czwartej, ale Stary Mac nie wyglądał na zaskoczonego czy
zmartwionego. Wyszłam jak zwykle, choć teraz bałam się powrotu do domu i możliwości spotkania z Reynem. Idąc do
samochodu, zobaczyłam Drey. Snuła się po ulicy przed pustym budynkiem, w którym kiedyś był Dunkin' Donuts. Zauważyła
mnie, ale nie zareagowała. Wsiadłam do swojego zdezelowanego grata, odpaliłam silnik, zrobiłam gwałtowną nawrotkę i
podjechałam obok Drey. Opuściłam szybę od strony pasażera.
- Chcesz kawy? Miałam przerąbany dzień - powiedziałam, nawet na nią nie patrząc. - W zasadzie kilka przerąbanych
dni.
Zawahała się i podeszła. Starałam się nie mieć tryumfalnej miny. Wsiadła i zatrzasnęła drzwi. Ruszyłam do najbliższej
restauracji Cioteczki Lou. Nigdy tam nie byłam - ledwie pozbierałam się po swoim doświadczeniu w Sylvii. Kiedy weszłam,
poczułam się tak, jakbym cofnęła się o pięćdziesiąt lat. Podobnie jak sklep Maclntyre^, restauracja sprawiała wrażenie
zastygłej w czasie. Chociaż od razu zauważyłam, że jest czysto i nic nie stoi zepsute.
- Co to za miasto? - Spojrzałam na Dray. - Zabite dechami, o którym czas zapomniał? Czy wy, ludzie, słyszeliście
kiedyś o cudach modernizacji?
Jej pomalowane na ciemno wargi uniosły się z jednej strony. Wsunęłam się za stół na plastikowe krzesło, na którym moje
sztruksy się ślizgały.
- Mniej więcej - powiedziała. - Bez tego zabite dechami".
Podeszła kelnerka, wypielęgnowana blondynka. Wyglądała mniej więcej na tyle samo lat co Dray. I jak się okazało, obie
się znały. Dray posłała jej pełne uznania spojrzenie, które najwyrazniej pochlebiło dziewczynie.
- Czekoladowy koktajl mleczny - powiedziała Dray.
- Jaka jest tu kawa? - spytałam. - W skali od jednego do dziesięciu. Uczciwie.
Kelnerka miała zaskoczoną minę i się zarumieniła. Zerknęła przez ramię na kucharza, który czekał w kuchni, i ściszyła
głos.
- Nie zamawiaj - poradziła. - Pomyliłam się i wsypałam za dużo kawy. Jest jak szlam. Trzy osoby oddały.
- O, to chyba taka kawa, jak lubię - stwierdziłam. -Poproszę.
- Naprawdę?
- Tak. Strasznie, strasznie potrzebuję kofeiny. Kelnerka, która na identyfikatorze miała imię Kimmie
(nie wymyślam sobie tego), posłała mi krótki uśmiech i przez chwilę wyglądała naprawdę ładnie.
- Chwileczkę.
- Wszędzie, gdzie się pojawiasz, rozsiewasz blask -zauważyła Dray.
- Cała ja - zgodziłam się posępnie. - Jestem cholernym świątecznym elfem.
Dray usiadła bokiem za stołem i oparła się plecami o ścianę, a nogi położyła na ławce. Sprawiała wrażenie bardziej
nieprzystępnej niż zwykle, wyglądała blado i niezdrowo mimo mocnego makijażu.
- Jakim cudem jeszcze siedzisz w tym mieście? - spytała. Westchnęłam. Dobre pytanie. Skup się na terazniejszości.
- Staram się... zaliczyć program. - A przynajmniej, starałam się. Teraz byłam wykończona i nie bardzo wiedziałam, dokąd
pójść.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]