[ Pobierz całość w formacie PDF ]
niepostrzeżone. Wszak i mnie nie pociesza myśl, że księdza Coignarda ujrzę kiedyś w raju. Z
pewnością będzie on tam zmieniony do niepoznania i rozmowa jego nie będzie miała już tego
wdzięku, jaki zapożyczała od różnych drobnych zdarzeń życia".
Tak rozmyślając ujrzałem przed sobą wielką łunę, która zajmowała połowę nieba; mgła
wydawała się ruda od łuny aż nad samą moją głową. Ciężkie kłęby dymu mieszały się z
oparami powietrza. Od razu wpadło mi na myśl, że to pewnie pałac pana d'Astarac tak płonie;
przyśpieszyłem kroku i przekonałem się, że obawa moja aż nadto była słuszna. Ujrzałem wnet
krzyż w Sablons, odrzynający się czarno na tle płomieni, i zaraz potem zamek, którego
wszystkie okna gorzały jak od jakiej złowieszczej uczty. Małe zielone drzwiczki były
wyważone; cienie jakieś biegały w parku i szemrały ze zgrozy. Byli to mieszkańcy Neuilly,
przybyli przez ciekawość i dla dania pomocy. Kilku ludzi lało z sikawki strumienie wody,
która spadając w to gorejące ognisko iskier, zamieniała się w parę. Gęsty słup dymu unosił się
nad pałacem. Deszcz iskier i popiołu sypał się na mnie i spostrzegłem wkrótce, że suknie me i
ręce są już uczernione. Z rozpaczą myślałem, że pył ten, zapełniający powietrze, to resztki
owych wspaniałych ksiąg i cennych rękopisów, które były rozkoszą mego drogiego mistrza,
że to resztki może tego Zosimosa Panopolitańczyka, nad którym pracowaliśmy razem w
najwznioślejszych godzinach mego życia.
Widziałem śmierć księdza Hieronima Coignarda. Teraz zdawało mi się, że jestem świadkiem,
jak dusza jego, ta dusza miła i świetlana, na popiół się zamienia wraz z tą płonącą królową
bibliotek. Czułem, że część mej własnej istoty ginie tu zarazem. Zrywający się wicher
podniecał pożogę, a płomienie syczały jak żarłoczne paszcze.
Jakiegoś jeszcze bardziej ode mnie uczernionego mieszkańca Neuilly zapytałem, czy ocalono
pana d'Astarac i jego służbę.
Nikt odrzekł mi nie wyszedł z zamku oprócz starego %7łyda, którego widziano
uciekającego z paczkami w stronę bagien. Mieszkał w pawilonie leśniczego nad rzeką i
nienawidzony był za pochodzenie swoje i za zbrodnie, o które go posądzano. Dzieci poczęły
biec za nim, a on uciekając wpadł do Sekwany. Wyłowiono go martwego; przyciskał do piersi
jakąś księgę żydowską i sześć złotych kubków. Możesz pan trupa zobaczyć na wybrzeżu; w
swoim żółtym płaszczu, z rozwartymi oczami wygląda strasznie.
Ach odrzekłem taki koniec słusznie mu się należał za jego zbrodnie! Ale śmierć jego
nie wróci mi mego drogiego mistrza, którego on zabił. Powiedzcie mi jeszcze, czy nie
widziano pana d'Astarac?
W chwili gdym o to pytał, usłyszałem obok siebie, z gromady poruszających się cieni, krzyk
trwogi:
Dach siÄ™ zapada!
Ze zgrozą ujrzałem na dachu długą, czarną postać pana d'Astarac. Alchemik biegł wzdłuż
rynny. Donośnym głosem zawołał:
Oto wznoszę się na skrzydłach płomienia do siedziby boskiego żywota!
Ledwie to rzekł, nagle dach runął ze straszliwym łoskotem i płomienie wysokie jak góry
pochłonęły przyjaciela salamander.
%7ładna miłość nie oprze się rozłące; wspomnienie Jaheli, z początku dojmujące, zatarło się
powoli, pozostawiając mi niejasne podniecenie, którego ona już nawet nie była jedynym
powodem.
Pan Blaizot zestarzał się i usunął się do swego domku wiejskiego w Montrouge, a mnie
odstąpił swą księgarnię w zamian za dożywotnią rentę. Zostawszy na jego miejsce księgarzem
przysiÄ™gÅ‚ym pod »Obrazem Zw. Katarzyny«, wziÄ…Å‚em do siebie rodziców, których gospoda
już od pewnego czasu była nieczynna. Podobał mi się mój skromny sklep i zacząłem go
przyozdabiać. Przybiłem do drzwi stare mapy weneckie i rozprawy ozdobione rysunkami
alegorycznymi. Jest to ozdoba staroświecka i cudaczna, ale podoba się zwolennikom
uczonych studiów. Wiedza moja, dzięki temu, żem ukrywał ją starannie, nie bardzo szkodziła
mi w handlu: gorzej dałaby mi się we znaki, gdybym był wydawcą i jak Marek Michał Rey
musiał zarabiać na życie kosztem głupoty publiczności.
Trzymam, jak się to mówi, autorów klasycznych, a jest to towar, który ma zbyt na tej uczonej
ulicy Zw. Jakuba, której starożytną sławę kiedyś pragnąłbym opisać. Tu pierwszy drukarz
paryski ustawił swe czcigodne tłocznie; Cramoisy, których Guy Patin zwie królami ulicy Zw.
Jakuba, tu wydali dzieła naszych historyków. Nim wzniesiono Kolegium Francuskie, lektorzy
króla, Piotr Danes, Franciszek Vatable, Ramus wykładali tu w szopie w której rozlegały się
kłótnie gałganiarzy i praczek.
I jakże nie wspomnieć o Janie de Meung, który w domku na tej ulicy napisał swój Romans
róży.
Zajmuję dla siebie cały dom. Jest to dom stary i pamięta co najmniej czasy Gotów, jak to
wnosić można
z drewnianych belek, krzyżujących się na jego wąskiej fasadzie, z pięter wysuniętych jedno
nad drugim i z pochyłego dachu, pokrytego omszałymi dachówkami. Każde piętro ma tylko
po jednym oknie. Okno na pierwszym piętrze jest o każdej porze zastawione kwiatami,
zasnute sznurkami, po których wiosną pną się powój i nasturcja; matka moja sadzi je i
podlewa. Jest to okno jej pokoju i można widzieć jÄ… z ulicy, ponad szyldem »Zw. Katarzyny«,
jak czyta swój modlitewnik, dużymi literami drukowany. Wiek, dewocja i duma
macierzyńska dały jej wielce szanowny wygląd; patrząc na jej woskową twarz pod wysokim
białym czepcem, przysiąc by można, że to bogata mieszczka.
Ojciec mój, starzejąc się, także nabrał godności w postawie. Ponieważ lubi ruch i powietrze,
roznosi mi książki po mieście. Z początku używałem do tego brata Anioła, ale żebrał u moich
klientów, kazał im całować relikwie, kradł wino, zalecał się ich pokojówkom i gubił połowę
mych książek w rynsztokach nasze] dzielnicy. Jak najprędzej odebrałem mu ten urząd, ale
moja dobra matka, której on wmawiał, że ma sekret, jak dostać się do nieba, daje mu zawsze
zupę i wino. Nie jest to zły człowiek i potrafił w końcu wzbudzić we mnie pewnego rodzaju
przywiÄ…zanie.
Wielu uczonych i ludzi wyższego umysłu odwiedza mój sklep. Jest to wielka zaleta mego
stanu, że codziennie obcuję z ludzmi zasłużonymi. Wśród tych, co przychodzą najczęściej
przeglądać u mnie książki i familiarnie porozmawiać ze sobą, są historycy równie uczeni jak
Tillemont, kaznodzieje, których wymowa dorównywa wymowie Bossueta, a nawet
Bourdaloue, są dramaturgowie przeróżni, cenieni autorowie nowel hiszpańskich, teologowie,
którzy łączą czystość obyczajów z gruntownością nauki, matematycy i filozofowie, zdolni,
jak pan Descartes, mierzyć i ważyć światy. Podziwiam ich, rozkoszuję się każdym ich
słowem. Ale zdaniem mym żaden nie dorównał umysłem drogiemu mistrzowi, którego
miałem nieszczęście utracić na drodze do Lugdunu. %7ładen nie przypomina nawet tej
niezrównanej wytworności myśli, tej słodkiej wzniosłości, tego zadziwiającego bogactwa
duszy otwartej, rozlewnej jak urny rzek, których marmurowe posągi stawiamy po ogrodach,
żaden z nich nie może mi zastąpić tego niewyczerpanego zródła wiedzy i cnoty, z którego
miałem szczęście pić w młodości; żaden nie ma nawet cienia tego wdzięku, tej mądrości, tej
siły myśli, jakimi błyszczał ksiądz Hieronim Coignard. Uważam go za umysł najmilszy, jaki
kiedykolwiek zakwitł był na ziemi.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]