[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ubrał się i zszedł na dół.
- Czołem, dzieciaki - mruknął, przechodząc obok bawiących się w
pokoju malców.
Palec Kimmie, jak zaczarowany, powędrował do buzi, za to Rusty
zdobył się na inteligentną odpowiedz.
- Dzień dobry panu - powiedział, patrząc na Joego, jakby ten był co
najmniej kosmitą.
Joe zatrzymał się i także popatrzył na chłopca. Rozumiał, ile wysiłku
kosztowało małego to powitanie.
- Możesz nazywać mnie Joe - pozwolił łaskawie.
Powlókł się do kuchni, a dzieci podążyły za nim. Patrzyły, jak wyjmuje
58
S
R
z kredensu pudełko aspiryny. Dopiero po chwili zrozumiał, dlaczego
tak dziwnie mu się przyglądały. Matka przecież powiedziała im, że ma
na imię Greg. Dzieci pewnie nie rozumiały, dlaczego ktoś, kto ma na
imię Greg, każe mówić do siebie Joe.
Biedne szkraby, pomyślał Joe i uśmiechnął się do nich. Nie miał
ochoty niczego im tłumaczyć. Na pewno nie w tej chwili. Głowa bolała
go, jakby za chwilą miała pęknąć. Nalał sobie pół szklanki wody i
wrzucił do niej dwie tabletki musującej aspiryny.
- Co to jest? - zapytał Rusty. Wdrapał się na krzesło, żeby lepiej
widzieć.
- To? - Joe podniósł do oczu szklanką z musującym płynem. - To jest
czarodziejski napój. Jak go wypiję, to moja głowa zrobi się mniejsza.
Jednym haustem wypił paskudne lekarstwo. Skrzywił się, otrząsnął i
czekał, aż aspiryna zacznie działać.
W kuchni panowała podejrzana cisza. Joe zerknął na dzieci. Jak urze-
czone wpatrywały się w jego głowę. Najpierw się zdenerwował, a po
chwili przypomniał sobie, co im powiedział o lekarstwie. Te diablęta
chciały zobaczyć, jak mu będzie malała głowa.
Miał ochotę wytłumaczyć im to wszystko, ale nie znalazł słów.
Wzruszył więc ramionami, postawił pustą szklankę na kuchennym bla-
cie tuż obok pudełka z aspiryną i poszedł do łazienki. Miał nadzieję, że
po kąpieli i goleniu znów poczuje się jak istota ludzka.
Tymczasem Rusty wziął pozostawioną przez Joego szklankę i prze-
niósł ją w pobliże zlewu. Przysunął sobie krzesełko, bo bez tego nie
mógłby dosięgnąć do kranu.
59
S
R
Kim uważnie mu się przyglądała. Wreszcie wyjęła palec z buzi.
- Chcesz, żeby ci zmalała głowa? - zapytała braciszka.
- Coś ty, to nie działa. Jego głowa wcale nie zmalała.
Kim zamyśliła się głęboko. Rusty tymczasem odkręcił kran i napełnił
szklankę wodą. Zeskoczył z krzesła, wziął pudełko z aspiryną i wysy-
pał z niego kilka tabletek.
- One są zaczarowane - powiedziała Kimmie.
- No - Rusty skinął głową. - Zobacz!
Wrzucił do szklanki dwie tabletki i oboje, jak urzeczeni, wpatrywali
się w ulatujące z tabletek bąbelki.
- O rany - wyszeptał Rusty.
Kim patrzyła na bąbelki i zaśmiewała się do łez.
- Zrób to jeszcze raz - poprosiła, gdy tabletki całkiem się rozpuściły.
- Dobra.
Rusty stanął na krzesełku, wyjął z kredensu kilka szklanek, napełnił
je wszystkie wodą i ustawił obok siebie na blacie. Do każdej z nich
wrzucił kilka musujących tabletek. Kimmie cały czas się śmiała.
- Jeszcze! Jeszcze! - wołała.
- Nie ma już szklanek. - Rusty patrzył ze smutkiem na trzy ostatnie
tabletki. Po chwili wpadł mu do głowy świetny pomysł. - Rybki też lu-
bią bąbelki!
- No pewnie. - Kim bez wahania utwierdziła go w tym przekonaniu:
- Idziemy.
Pobiegli do pokoju tak szybko, że o mało się nawzajem nie po-
przewracali.
60
S
R
ROZDZIAA PITY
Chynna usłyszała krzyk jastrzębia. Odsunęła zasłonę i wyjrzała
przez okno. Zdążyła jeszcze zobaczyć, jak ten piękny ptak szybuje po-
nad koronami drzew. Nie wiedziała, dlaczego krzyk jastrzębia obudził
w niej taką radość, choć wieczorne wycie wilków tak bardzo ją wy-
straszyło.
- Jest dzień - wytłumaczyła sobie głośno. - W dzień wszystko wyda-
je się mniej straszne.
A ponieważ na Alasce o tej porze roku dzień jest znacznie dłuższy od
nocy, życie także nabrało blasku.
- Pokocham to miejsce - powiedziała Chynna.
Sprzątała dom, szorowała meble i podłogi, układała powrzucane do
szaf byle jak rzeczy. Wciąż jednak nie chciała się przyznać, że robi to
wszystko dlatego, żeby nie myśleć i tym samym nie przyjmować do
wiadomości pewnych faktów. Krzyk jastrzębia jakby przywrócił jej pr-
zytomnos'ć. Postanowiła wreszcie rozejrzeć się w sytuacji i postano-
wić, co robić dalej.
Usiadła w obszernym, wygodnym fotelu. Westchnęła i zamknęła
oczy. Przez kilka ostatnich tygodni zajmowała sie wyłącznie zamyka-
niem kolejnych spraw, które łączyły ją z życiem w mieście i przygo-
towaniami do wyjazdu na Alaskę. Sprzedała wszystkie meble, poroz-
dawała swoje ubrania. Zabrała ze sobą tylko to, co uważała za absolut-
nie niezbędne.
61
S
R
W marzeniach wyobrażała sobie Alaskę jako raj na ziemi, gdzie po-
wietrze jest czyste, trawa zielona, a ludzie wolni i szczęśliwi. Chciała,
żeby jej dzieci miały kontakt z naturą, a nie tylko oglądały ją od czasu
do czasu w telewizji. Uważała Alaskę za idealne miejsce do dorasta-
nia, prostowania skrzydeł, za kraj nieskończonych możliwości.
O takim miejscu marzyła, odkąd urodziła się Kimmie, odkąd zginął
Kevin, odkąd ich rodzina straciła jedyny punkt oparcia na ziemi. W
Chicago zarobki nigdy nie starczały na opłacenie czynszu i przedszko-
la, a uregulowanie kolejnego rachunku wymagało wysiłku porówny-
walnego z tym, który trzeba włożyć w zdobycie bieguna północnego.
W Chicago dzieci nie mogły same bawić się poza domem, nie tak jak
tutaj.
Dlatego właśnie przyszedł jej do głowy pomysł, żeby zgłosić się do
agencji. Wiedziała, że nigdy już nie pokocha żadnego mężczyzny tak,
jak kochała Kevina. Ale mogła być' dobrą żoną i stworzyć jakiemuś po-
rządnemu człowiekowi prawdziwy dom. Pod warunkiem, oczywiście, że
on zastąpiłby ojca jej dzieciom. Chynna uważała, że to uczciwa wymia-
na.
Nigdy jednak nie posunęła się w swoich rozważaniach ani o krok da-
lej. Nie zastanawiała się, co zrobi, kiedy zjawi się z dziećmi i z baga-
żami na Alasce, a mężczyzna, którego wybrała, stwierdzi, że jednak się
z nią nie ożeni. Była tak bardzo pewna siebie. A jednak...
Greg wcale nie wygląda na zakochanego, pomyślała gorzko. To miły
człowiek i bardzo atrakcyjny. Mogłabym go polubić. Naprawdę mia-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]