[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Å‚am, jak gadali do generaÅ‚a w gabinecie. Wszyscy sÅ‚u­
chamy, jak tylko możemy. %7ładen doktor jeszcze nie
powiedziaÅ‚, na co jest panienka chora. Ten przed pa­
nem Cheneyem chciał dotykać panienki członków go-
99
rÄ…cym pogrzebaczem, żeby sprawdzić, czy ma pani tro­
chÄ™ czucia.
Miranda nie miała o tym pojęcia.
- Na szczęście pan Cheney tylko drÄ™czy mnie por­
terem - odparła z ulgą.
- No więc - ciągnęła pani Southey - ja tam nie widzę,
żeby metody pana Pearce'a były chociaż trochę gorsze
od tego, co robią te wielkie i przemądrzałe doktory.
Miranda zadumała się.
- Skoro jesteśmy same, czy mogę spytać o jeszcze
jedno? Czy wiedziaÅ‚a pani, że mój kuzyn Ronald wró­
cił z Hiszpanii?
- Tak, był tu na Boże Narodzenie, ale kazali mu się
panience nie pokazywać.
Miranda aż podskoczyła. Morgan Pearce akurat tę
drobną informację uznał za stosowne pominąć.
- Od tamtej pory słyszałam, że pan Ronald mieszka
w Londynie. No cóż, nie można mieć za złe młodemu
czÅ‚owiekowi, co to dopiero wróciÅ‚ z wojny, że chce po­
być w mieście.
- Ale uważa pani też, że celowo mnie unika.
- Może nie chciał widzieć panienki w takim stanie...
może się boi.
Miranda westchnęła.
- WiÄ™c to, co mi powiedziaÅ‚ pan Pearce, byÅ‚o kÅ‚am­
stwem. Twierdził, że można na mnie patrzeć bez
wstrętu.
Pani Southey wyciągnęła rękę.
- To nie byÅ‚o kÅ‚amstwo. Nie chciaÅ‚am, żeby panien­
ka tak to zrozumiaÅ‚a. Tyle tylko że jest panienka przy­
kuta do fotela. Szybko by panienka doszła do siebie,
gdyby jadła panienka jak należy trzy razy dziennie. Ale
100
panienka poskubie tylko grzaneczkÄ™ i wypije naparstek
rosołku. Dziw, że panienka całkiem nie znikła.
Pani Southey nagle jakby pożaÅ‚owaÅ‚a swojej szcze­
rości i zamilkła.
I tak wypowiedziała do Mirandy więcej słów, niż
przez ostatnie trzy lata.
- DziÄ™kujÄ™, że mi to pani powiedziaÅ‚a - szepnęła Å‚a­
godnie Miranda. - Chyba już od dawna nikt nie powie­
dziaÅ‚ mi caÅ‚ej prawdy. Może i pan Pearce chciaÅ‚ mi po­
móc, ale teraz zapewne zrezygnował ze swej misji. Od
tej pory będziemy musiały sobie radzić same.
- Tak panienka myÅ›li? Chodzi mi o to, czy panien­
ka sądzi, że po tych wszystkich latach można jeszcze
coś zmienić?
W odpowiedzi Miranda poÅ‚ożyÅ‚a na stole obie dÅ‚o­
nie. Pani Southey wytrzeszczyÅ‚a oczy, gdy palce Miran­
dy powoli rozpostarły się na drewnianej powierzchni.
- Wciąż trudno mi tego dokonać - szepnęła. - Trze­
ba się naprawdę postarać...
- Ale to jakiÅ› poczÄ…tek - bez tchu odparÅ‚a pani So­
uthey. - Och, panienko, to prawdziwy poczÄ…tek.
Rozczarowana? Doprawdy, aż trudno sobie to wy­
obrazić!
Przez caÅ‚y dzieÅ„ Miranda usiÅ‚owaÅ‚a sama siebie prze­
konać, że jest inaczej, lecz i tak doskonale wiedziała, iż
w tej samej chwili, gdy ujrzała pustą altankę, jej serce
Å›cisnęło siÄ™ rozczarowaniem. Dlatego wÅ‚aÅ›nie wciÄ…gnÄ™­
ła do rozmowy panią Southey - potrzebowała czegoś,
czegokolwiek, co zatrzymałoby ją w pawilonie, gdyby
się okazało, że Pearce się spóznił.
Nie, nie żałowała, że wypytała pielęgniarkę. Ta roz-
101
mowa daÅ‚a jej wiÄ™cej aniżeli tylko informacjÄ™ o osobi­
stej tragedii pani Southey. UkazaÅ‚a jej przy okazji wie­
le innych, niezwyczajnych rzeczy - po pierwsze, że by­
li jeszcze inni służący, którzy się o nią troszczyli, a po
drugie, że lekarze wcale nie byli przekonani o jej para­
liżu. I - być może najważniejsze - odkryła, że Morgan
Pearce dobrze oceniÅ‚ paniÄ… Southey. Ta kobieta rzeczy­
wiście ją lubiła. A jeśli w tym względzie miał rację, być
może powinna mu zaufać i oddać się w jego ręce.
 Ciężar, który się dzieli z kimś, jest lżejszy o połowę"
- mawiał jej ojciec za każdym razem, kiedy była smutna.
Dziś porzekadło to okazało się jeszcze prawdziwsze niż
kiedyÅ›. PoczuÅ‚a, że lżej jej na duchu - bodaj po raz pierw­
szy od czasu wypadku... a wszystko to tylko dlatego, że
spÄ™dziÅ‚a kilka chwil na rozmowie z prostÄ…, niewyksztaÅ‚co­
nÄ… kobietÄ…. Pani Southey nie byÅ‚a ani piÄ™kna, ani wytwor­
na, lecz po pierwszym spojrzeniu prosto w jej twarz Mi­
randa odkryła, że ma najcieplejsze oczy, jakie zdarzyło jej
siÄ™ widzieć. Ten rodzaj piÄ™kna nigdy siÄ™ nie starzaÅ‚. To sa­
mo piękno nieśli w sobie jej rodzice nawet wówczas, gdy
promień młodości zgasł w ich twarzach. Piękno dobroci.
Nie jestem dobrym człowiekiem, musiała przyznać
sama przed sobą, stałam się w moim samolubstwie
brzydsza, niż sprawiÅ‚y to wszystkie blizny i znieksztaÅ‚­
cenia na moim ciele.
Ujrzała nagle całą prawdę - jak przez trzy lata coraz
bardziej zamykała się w sobie, jakby kalectwo i żałoba
usprawiedliwiały jej egoizm. Przypomniała sobie,
o czym mówił pan Pearce pierwszego dnia - o ludziach,
którzy byli szczęśliwi, że uszli z życiem z bitwy. Rzu­
ciÅ‚ jej wyzwanie, aby podobnie jak oni zwyciężyÅ‚a cier­
pienie i przeciwności losu. Zaczęła się zastanawiać, czy
102
będzie w stanie sprostać temu wyzwaniu, czy zdoła
spełnić jego oczekiwania.
Och, czyż jest sens teraz rozważać te sprawy? Naj­
pewniej zniechęciła go już swymi ostrymi słowami
i nieprzyjaznym zachowaniem.
Następnego dnia przy śniadaniu pani Palfry słodko
spytała Morgana, czy nie mógłby załatwić jej kilku
spraw w Windermere. Zgodził się łaskawie, w duchu
przeklinając kolejną przeszkodę uniemożliwiającą mu
spotkanie z panną Runyon. Właśnie układał w myśli
notatkÄ™ do pani Southey, w której prosiÅ‚, aby przypro­
wadziÅ‚a podopiecznÄ… do altanki po poÅ‚udniu, kiedy ge­
nerał wspomniał, że wczoraj siedział do pózna i ma
wÅ‚aÅ›nie do przejrzenia kolejne piÄ™tnaÅ›cie stronic, kie­ [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • actus.htw.pl