[ Pobierz całość w formacie PDF ]

jeszcze raz w bój wyruszyć, mimo i\ miał on ju\ lat dwieście. Kościół
przekroczył próg tysiąclecia i wkroczył w drugie tysiąclecie, wyszedł ju\ z
wieków ciemnych, w których nic innego nie było do roboty, jak walczyć
rozpaczliwie przeciw barbarzyńcom i powtarzać uporczywie Credo. Powtarzano
więc Credo nadal po zwycięstwie lub po wyzwoleniu, ale mo\na przypuszczać,
\e to powtarzanie stawało się nieco monotonne. Kościół wydawał się wówczas
tak stary jak dzisiaj, a byli tacy, co mniemali wówczas tak jak dzisiaj, \e
ju\ umiera. Naprawdę ortodoksja nie umarła, ale mogła stracić świe\ość; a z
pewnością niektórzy ludzie zaczynali uwa\ać ją za obumarłą. Trubadurzy z
ruchu prowansalskiego ju\ zaczęli zwracać się czy skręcać ku wschodnim
fantazjom i paradoksowi pesymizmu, które zawsze wydają się Europejczykom
czymś świe\ym, kiedy własne ich zdrowie wydaje się im czymś stęchłym. Jest
rzeczą dość prawdopodobną, \e po tych wszystkich latach beznadziejnych
wojen na zewnątrz i bezwzględnego ascetyzmu wewnątrz prawowierność urzędowa
wydawała się czymś stęchłym. Zwie\ość i wolność pierwszych chrześcijan
wydawały się wówczas wiekiem złotym. Rzym był zawsze rozsądniejszy od
innych. Kościół był rzeczywiście mądrzejszy od świata, choć mógł się
wydawać bardziej od niego znu\ony. Było mo\e coś bardziej awanturniczego i
podniecającego w szalonej metafizyce, którą wichry przywiały z Azji.
Marzenia gromadziły się niby ciemne chmury nad słonecznym Południem i miał
z nich wybuchnąć grom klątwy i wojny domowej.11 Tyle \e światłość kładła
się nad wielką równiną w krąg Rzymu, ale światło było blade, a równina
płaska i nie było drgnienia w spokojnym powietrzu ani w odwiecznej ciszy
świętego miasta.
Wysoko w ciemnym domu asyskim Franciszek Bernardone spał i śnił o orę\u. W
ciemnościach ukazały mu się we wspaniałym widzeniu miecze krzy\o-kształtne,
takie, jakich u\ywano na krucjatach, kopie i tarcze, i hełmy rozwieszone w
wysokiej zbrojowni, a wszystkie miały na sobie święty znak.12 Obudziwszy
się uznał sen za pobudkę wzywającą go na pole bitwy i pobiegł, aby wziąć
konia i broń. Lubował się we wszelkich ćwiczeniach rycerskich i był
oczywiście doskonałym jezdzcem i wojakiem doświadczonym w turnieju i w
obozie. Niewątpliwie w ka\dym czasie byłby wolał jakiś chrześcijański
rodzaj rycerstwa, ale oczywiście tak\e pragnął sławy, choć dla niego sława
znaczyła zawsze to samo co honor. Nie zapominał więc o wieńcu laurowym,
który wszyscy Latynowie otrzymali w spuściznie po Cezarze. A gdy wyje\d\ał
na wojnę, wielka brama miejska Asy\u rozbrzmiewała jego ostatnią
przechwałką: "Powrócę jako wielki ksią\ę".
Niedaleko w drodze napadła go znów choroba i obaliła. Wydaje się bardzo
prawdopodobne, wobec ponoszącego go temperamentu, \e dosiadł konia znacznie
wcześniej, nim stan zdrowia mu na to pozwalał. A w ciemnościach tej drugiej
i o wiele okropniejszej przerwy miał podobno znowu sen, w którym usłyszał
głos mówiący doń: "Omyliłeś się co do znaczenia twojej wizji. Wracaj do
miasta". I chory Franciszek powlókł się do Asy\u jak człowiek bardzo smutny
i zawiedziony, mo\e i witany drwinami, któremu nic nie pozostało, jak tylko
czekać, co będzie dalej. Było to jego pierwsze zejście, w ciemny wąwóz
zwany doliną upokorzenia, który mu się wydał bardzo kamienisty i pustynny,
lecz w którym miał pózniej znalezć wiele kwiatów.
Ale był on nie tylko zawiedziony i upokorzony, był równie\ bardzo
zaskoczony i oszołomiony. Nie przestawał wcią\ mocno wierzyć, \e jego oba
sny coś znaczyły, a nie mógł pojąć, co by miały znaczyć. I podczas gdy się
przechadzał tu i tam, mo\na nawet rzec, gdy się wałęsał po ulicach Asy\u i
po okolicznych polach, wydarzyło się coś, czego nie łączy się zawsze ze
sprawą snów, ale co mi się wydaje ich oczywistym punktem kulminacyjnym.
Jadąc konno bez celu gdzieś poza miastem Franciszek ujrzał zbli\ającą się
ku niemu jakąś postać i zatrzymał się, gdy\ spostrzegł, \e był to
trędowaty. I naraz zrozumiał, \e było to wyzwanie rzucone jego odwadze, nie
takie, jakie rzuca świat, ale wyzwanie, jakie by rzucił ktoś, kto zna
tajniki serca ludzkiego. To, co szło naprzeciwko niego, nie było sztandarem
ani lancami Perugii, przed którymi nie myślałby się nigdy cofnąć, nie było
wojskami walczącymi o koronę Sycylii, które były dla niego zawsze tym, czym
dla odwa\nego człowieka zwykłe niebezpieczeństwo. Franciszek Bernardone
zobaczył swój strach idący ku niemu drogą, strach, co przychodzi z
wewnątrz, a nie z zewnątrz, choć stał przed nim biały i okropny w świetle
słońca. Ten jedyny raz w ciągu długiej gonitwy \ycia dusza Franciszka jakby
zamarła. A potem zeskoczył z konia i jak zwykle przechodząc bezpośrednio od
bezruchu do impetu rzucił się ku trędowatemu, objął go i uścisnął. Był to
początek długiego powołania do słu\by dla wielu trędowatych, którym miał
oddać tyle usług. Temu pierwszemu oddał wszystkie pieniądze, które miał
przy sobie, wsiadł na konia i odjechał. Nie wiemy, jak daleko pojechał ani
z jakim poczuciem tego, co się wokoło niego działo, ale mówią, \e kiedy się
odwrócił i spojrzał za siebie, na drodze nie było nikogo.
1 Przegląd teorii co do pochodzenia imienia Franciszek mo\na znalezć u
Joergensena (Vie de St, Francois d'Assise, tłum. Wyzewy, I, 2).
2 Humorystyczna ta aluzja jest słuszna, je\eli ma się odnosić do swobody, z
jaką święty Franciszek, jeszcze w okresie przed radykalnym ubóstwem,
traktował wydatkowanie nabytych kupiecką pracą pieniędzy. Jeśli chodzi
natomiast o ich zarabianie, to (dopóki w sklepie ojca w ogóle pracował)
wykazywał spryt południowca (por. Tomasz de Celano Vita Prima, I, 2: [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • actus.htw.pl