[ Pobierz całość w formacie PDF ]

oddzielająca część męską od damskiej tłumiła dzwięki, ale było słychać prawie każde słowo.
- Kiedy to się skończy? - pytała poirytowana Danka. - Jak to nie wiesz...? Mam tego
dosyć? Zrób coś! W końcu facet się połapie, w czym rzecz... Daję ci czas do jutra rana!
Rozmowa się urwała. Cisza. Zabuczała rura z wodą, gdy po drugiej stronie ściany
odkręcono kran. Wybiegłem z toalety i szybko pognałem za róg tawerny. Sapałem z wysiłku,
gdy na tyłach lokalu pojawiła się Danka, strzepując z rąk wodę.
- Nawet ręczników nie mają - gderała swoim zwyczajem. - Długo na mnie czekałeś,
Pawełku?
- Nie za długo.
Starałem się zachowywać i mówić normalnie, ale, Bóg mi świadkiem, że w gardle
czułem suchość i dziwną sztywność. Telefoniczna rozmowa Danki w damskiej toalecie była
tego przyczyną. Z tych kilku wypowiedzianych przez nią zdań wynikało, że zostałem
wplątany w grę, w której Danka odgrywała rolę przynęty. Udawała przede mną rozkapryszoną
 czterdziestkę , kobietę spragnioną mocnych wrażeń i prawdziwego mężczyzny, którym,
notabene, miałem być ja. Oszukała mnie. Była świetną aktorką. O, ja głupi! Wyraznie
słyszałem, jak mówiła, że mogę połapać się w ich grze. Tylko w jakiej to grze
uczestniczyłem?! Nie wiedziałem, ale miało to zapewne związek ze skarbem, którego razem
szukaliśmy. Kim był rozmówca? Owym wymyślonym Przeciętniakiem?
- Co się stało, Pawełku? - zapytała mnie Danka i zajrzała mi troskliwie w oczy. -
Jesteś jakiś dziwny.
- Nie, nic - zmieszałem się. - Może trochę przemęczony.
Nie podobało mi się to wszystko. Ale cóż miałem robić? Należało dalej odgrywać
swoją rolę i nie dać Dance poznać, że wiem ojej nikczemnej grze.
Z początku szliśmy w milczeniu na północ wzdłuż drogi w kierunku lasku. Miałem
czas, aby się zastanowić nad rolą Danki w tej niecodziennej mistyfikacji. Dopiero teraz, o
wiele za pózno, dotarło do mnie, że sygnały ojej podwójnej grze dostałem już dużo wcześniej,
tyle że nie potrafiłem zrobić z nich właściwego użytku. Mój instynkt detektywa lekko się
stępił złagodzony wakacyjnym słońcem i wiatrem wiejącym znad jeziora. Dopiero teraz
stanęły mi przed oczami wyobrazni dwa znamienne epizody, które niezbicie świadczyły o
tym, że Danka grała ze mną nieuczciwie. Pierwszy - gdy ścigaliśmy się z Osą z Nowych
Gutów do Pisza, wtedy to dziennikarka rzuciła hasło:  Kto ostatni - stawia kolację .
Poprosiłem odruchowo Dankę o szota, a ta natychmiast mi go podała. Czy to nie dziwne
zachowanie, jak na laika w dziedzinie żeglarstwa? Dosyć sprawnie poszła jej także ucieczka
pontonem przed rozochoconymi Muszkieterami w pobliżu wyspy. Umiała się obchodzić ze
sterem całkiem niezle! Zbyt dobrze, jak na debiutanta! I wreszcie trzeci fakt - podczas
pierwszego spotkania powiedziała mi, że to Przeciętniak założył sprawę rozwodową, a w
trakcie niewinnej rozmowy z adwokatem Robakiewiczem w tawernie twierdziła inaczej, że to
ona złożyła pozew. Drobne kłamstwo, które uszło mojej uwadze.
Przykre to uczucie, kiedy człowiek uświadamia sobie, że jest perfidnie oszukiwany, że
zakpiono sobie z niego łatwo i skutecznie. Uczucie przygnębienia i złości na siebie
towarzyszyło mi w drodze do posesji numer 28. Na szczęście Danka dreptała za mną i nie
widziała mojej przegranej twarzy. Aby otrząsnąć się z tego uczucia niesmaku, postanowiłem
wykorzystać fakt, że przejrzałem perfidną grę, w jaką zostałem uwikłany, i za żadne skarby
nie przyznawać się, że cokolwiek podejrzewam. Niech przeciwnik sam odkryje przede mną
swoje karty. Najpierw powinienem ustalić, kto stał za ową mistyfikacją, poznać tożsamość
człowieka, który pociągał w tej grze za sznurki. Jak mi się zdawało, Danka była tylko prawą
ręką tego kogoś, tak przynajmniej wynikało z fragmentu rozmowy telefonicznej, którą
podsłuchałem przypadkowo w toalecie.
Dom po Różańskim ukazał się nam zza szpaleru drzew, stał w błogiej ciszy pod lasem
i zdawało się, że to całkowicie opuszczona posesja - żadnego ruchu, żadnego pojazdu na jej
terenie.
Na moją prośbę minęliśmy ogrodzenie, za którym zaczynał się las i daliśmy w niego
nura. W bezpiecznym schronieniu, jakie dawały drzewa, zbliżyliśmy się do jego skraju na
wysokości kończącego się ogrodzenia na tyłach domu. Parterowa szopa i stary, ceglany
budynek zasłaniały nam widok na ogród, ale jednego mogliśmy być pewni - żaden człowiek
nie kręcił się po nim. Nie było także śladu Indiany i Bażanta.
- I co? - odezwała się niespokojna Danka. - Wracamy?
- Poczekajmy jeszcze.
Jednakże z tego czekania nic nie wynikało. Cisza i pustka niepodzielnie panowała za [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • actus.htw.pl