[ Pobierz całość w formacie PDF ]
walki. Ludożercy nie wysyłali już swoich zwiadowców na skoczkach. Sądzę, że uznali, iż nie ma
już niczego, a raczej nikogo, co by się nadawało do zjedzenia. Nie przyszło im do głowy, że
powinni się obawiać armii idącej z odsieczą.
W ciągu wieczora armia Hruntingów weszła po cichu do doliny Kyamos, przeszła po
zwodzonym moście i stanęła obozem. Ludzie zjedli zimną kolację i wszystko by się udało, gdyby
nie któryś z mamutów. Wydał on mianowicie przerazliwy, podobny do odgłosu trąbki ryk. Inne
zwierzęta dołączyły się do niego i już po paru minutach nasi zwiadowcy donieśli, że oddział
Paaluańczyków z pochodniami opuścił obóz na skoczkach. Nasze dowództwo posłało więc
większy oddział jazdy, by ich zlikwidować. Hruntingowie rozproszyli Paaluańczyków i wybili
niemal wszystkich, jednak niektórym udało się uciec do obozu.
Ludożercy dowiedzieli się więc, że obok nich znalazły się wrogie siły, lecz nie wiedzieli,
kim jesteśmy. Wodzowie dołożyli wszelkich starań, by utrzymać rzecz w tajemnicy. Rozstawili
posterunki wzdłuż grzbietu oddzielającego Kyamos od Ir i przez okrągły dzień wysyłali patrole
konne na najwyższe wzgórza w okolicy. Jeśli nawet jacyś paaluańscy zwiadowcy dostrzegli nasz
obóz, to z takiej odległości, że nic im to nie mogło dać.
Następnego dnia zebrała się rada wojenna. Wódz zameldował:
- Nasi wywiadowcy donoszą mi, że paaluańscy żołnierze są zajęci w obozie przez cały
dzień. Pracują ostro łopatami i kilofami, powiększając umocnienia. Niektórzy kopią wilcze doły i
wbijają na ich dnie pale, inni robią barykady z zaostrzonych gałęzi, pogłębiają fosy i podwyższają
nasypy. Powinniśmy zaatakować natychmiast, bo ci barbarzyńcy staną się dla nas niedostępni.
- Nie! - rzucił któryś z wodzów. - Jesteśmy najlepszą kawalerią na świecie, lecz jeśli
uderzymy pieszo, zostaniemy wyrżnięci do nogi. Lepiej odciąć im zaopatrzenie i wziąć ich głodem.
- To zamorzymy głodem i Iriańczyków, jeśli już o tym mówimy - dodał inny.
- No to co? Gdy wszyscy tchórzliwi posiadacze będą martwi, podzielimy się ich
bogactwami.
- To jest niegodna rada!
- Towarzysze! - odezwał się ktoś. - Zajmijmy się lepiej naszym obecnym problemem.
Piechota iriańska jest zaledwie o dzień marszu od nas. Jeśli zaczekamy na ich przybycie, będziemy
lepiej przygotowani do zaatakowania, obozu ludożerców. Iriańczycy pójdą oczywiście w pierwszej
linii. Pomijając wszystkie inne powody, to jest to przecież ich miasto, więc nie powinni
protestować, że będą za nie umierać.
I tak się toczyła dyskusja. Wreszcie książę Hvaednir zauważył:
- Towarzysze, zanim wyruszyliśmy, mój wuj chan upominał mnie, byśmy nie zaczynali
walki, dopóki nie zawrzemy konkretnej umowy z syndykami.
- Lecz jak mamy to zrobić - spytał któryś z wodzów - jeśli między nami a nimi znajduje się
krąg Paaluańczyków?
- Możemy przejść górą, dołem lub po nich - na pół serio odpowiedział wódz. - Sądząc po
skałach, które tu widzę, zrobienie tunelu jest mało prawdopodobne.
- Co do przejścia górą - dorzucił inny - to nie mamy żadnego maga, który mógłby polecieć
do miasta jako nasz posłaniec i przynieść odpowiedz. Choć słyszałem, że istnieją czarodziejskie
dywany i miotły, na których można latać.
Tu zabrał głos Shnorri:
- Gdy byłem studentem w Othomae, jeden z wykładowców powiedział mi, że używa się
takich zaklęć. Rzucić je mogą jedynie najpotężniejsi czarownicy, a i to tylko po wyczerpujących
przygotowaniach, długiej pracy i wielkim kosztem siły i mocy. Lecz możemy zapytać własnego
maga, Yuroga, z plemienia Zaperazich.
Znaleziono Yuroga. Gdy wytłumaczono mu, czego się od niego oczekuje, jedynie
westchnął.
- Ja za mały mag na to. Ja tylko mały plemienia szaman. Ja mam nadzieja uczyć wielka
magia w cywilizowane kraje, ale jeszcze nie.
Shnorri zaś zauważył:
- Rozumiem, że mój przyjaciel Zdim uciekł z Ir przez linie Paaluańczyków dzięki sprytowi
i korzystając ze swej umiejętności zmieniania koloru. Jeśli udało mu się wtedy, dlaczego by nie
spróbować jeszcze raz?
Odpowiedziałem:
- Panowie, chciałbym z całego serca sprawić wam satysfakcję. Muszę jednak zauważyć, że
teraz wykonanie zadania byłoby bardziej trudne i ryzykowne niż za pierwszym razem. Jak mówimy
na Dwunastym Planie, póty dzban wodę nosi, póki się ucho się urwie. Paaluańczycy wzmacniają
umocnienia...
Wodzowie jednak zakrzyczeli mnie.
- Niech żyje Zdim!
- Zdim będzie naszym zaufanym posłańcem!
- Z tymi pazurami przejdzie przez wały jak wiewiórka.
- Szlachetny Zdimie, jesteś zbyt skromny, nie zapieraj się!
Rada była jednomyślna. Spojrzałem na księcia Hvaednira, łudząc się, że może on będzie
innego zdania. Ostatnio wykazywał trochę więcej niezależności. Lecz ten powiedział:
- Towarzysze, macie rację. Zdim powinien zanieść umowę do miasta, uzyskać podpisy
Syndyków i przynieść ją do nas. Dopóki tego nie zrobi, zostaniemy tutaj i nie będziemy niepokoić
kanibali. Rzekłem.
Nie widziałem innego sposobu przysłużenia się Ir, co było zresztą moim obowiązkiem,
więc zaakceptowałem misję, choć pełen oporu. Przyniesiono przybory do pisania. Biegły w piśmie
Shnorri wypisał w obu językach (shvenskim i novariańskim) i w dwóch egzemplarzach umowę
między armią Hruntingów a Syndykami z Ir. Warunki sformułowano tak, jak to uzgodniliśmy w
obozie w Shvenie: marka dla człowieka dziennie i tak dalej. Umowę podpisał Shnorri, a po nim ja.
Hvaednir nakreślił swój znak, który ze Shnorrim potwierdziliśmy.
***
Gdy podniósł się księżyc, zbliżyłem się do obozu Paaluańczyków. Umocnienia ziemne, nad
którymi oblegający rozpoczęli pracę, nie stanowiły jeszcze wielkiej przeszkody, gdyż zaledwie
drobna ich część została ukończona. Na czworakach przemknąłem się przez wał świeżej ziemi do
głównej fosy i na nasyp.
Znalazłem się więc ponownie w obozie mającym kształt kręgu. Przybrałem kolor nocnej
czerni i pilnie rozglądałem się wokół, nadsłuchując i węsząc, by nie przegapić strażników i ich
jaszczurów. Jeśli wolno mi tak o sobie powiedzieć, poruszałem się cicho jak cień.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]