[ Pobierz całość w formacie PDF ]
szmer dochodzący zza tego olbrzymiego głazu? Wę\e! Niewątpliwie gdzieś u podstawy
kurhanu były jakieś otwory i mo\e teraz czyha na niego z tuzin du\ych diamentowych
grzechotników zwiniętych w środku komory, niecierpliwie czekając, \eby tylko wetknął tam
rękę? Zadr\ał i odsunął się od wykopanej dziury.
Nie było sensu kopać dalej na oślep. I zdał sobie te\ sprawę, \e przez ostatnie kilka minut
czuł jakiś obrzydliwy, słaby smród, który wydostawał się spomiędzy szpar w kamieniu
chocia\ musiał przyznać, \e ten zapach nie świadczył o obecności gadów bardziej ni\
jakikolwiek inny z nieprzyjemnych zapachów. Było to coś, co przypominało smród kostnicy
bez wątpienia jakieś wydostające się z śmiertelnej komory gazy, które mogły być
niebezpieczne dla \ywych.
Steve odło\ył kilof i wrócił do domu niecierpliwiąc się z powodu koniecznej przerwy. Po
wejściu do środka zapalił zapałkę i odszukał lampę naftową wiszącą na ścianie na gwozdziu.
Potrząsnął, sprawdzając czy jest napełniona naftą, i zapalił ją. Natychmiast wrócił do
kurhanu, niecierpliwość nie pozwoliła mu nawet nic przekąsić. Spieszył się, aby natychmiast
otworzyć grób, był tym tak zaintrygowany, jak tylko mo\e być zaintrygowany człowiek
obdarzony wyobraznią, a odkrycie hiszpańskiej ostrogi jeszcze bardziej pobudziło jego
ciekawość.
Pospiesznie zbiegł ze wzgórza, wywijając latarnią rzucającą przed nim i za nim długie,
krzywe cienie. Zachichotał wyobra\ając sobie, co zrobi i pomyśli Lopez, gdy dowie się rano,
\e rozkopał zakazany kurhan. Dobrze, \e rozkopał go dziś wieczorem. Gdyby Lopez o tym
wiedział, mógłby mu próbować przeszkodzić. W sennej ciszy letniej nocy Brill dotarł do
kurhanu uniósł wysoko latarnię i zaklął zdumiony. W świetle latarni ujrzał miejsce,
które rozkopał, niedbale porozrzucane narzędzia& i ogromną, otwartą, czarną szczelinę!
Wielki, zamykający głaz le\ał na dnie wykopu, tak jakby ktoś go bez trudu odrzucił.
Ostro\nie wysunął latarnię i zajrzał do komory przypominającej jaskinię, nie mając pojęcia,
czego ma się spodziewać. Nie zobaczył nic, poza nagą skałą, która stanowiła boki wąskiego
pomieszczenia, dość długiego, aby uło\yć w nim ciało człowieka. Ta cela prawdopodobnie
została zbudowana ze z grubsza obrobionych, kwadratowych głazów, sprytnie i silnie
połączonych ze sobą.
Lopez! wykrzyknął Steve z wściekłością. To ten śmierdzący kojot! Z pewnością
obserwował, jak pracowałem, i kiedy poszedłem do domu po latarnię, wśliznął się, odsunął
kamień i porwał to, co było w środku. Niech go szlag trafi, ja mu poka\ę!
Z wściekłością zgasił latarnię i rozejrzał się po płytkiej, zarośniętej dolinie. Spojrzawszy
zesztywniał. Na skraju wzgórza, za którym znajdowała się chata Lopeza, poruszył się jakiś
cień. Księ\yc zachodził, światło było mdłe, a ruchy cieni zaskakująco zdumiewające. Jednak
Steve miał wzrok wyostrzony słońcem i wiatrem szerokich przestrzeni i rozró\nił jakieś
dwunogie stworzenie, znikające poni\ej zarośniętego meskitami wzgórza.
Kryje się w swojej chacie prychnął Brill. Z pewnością coś zwędził, inaczej nie
biegłby tak szybko.
Brill przełknął ślinę, zastanawiając się, dlaczego nagle dziwnie zadr\ał. Dlaczego ten
tłuścioch tak szybko uciekał ze swoim łupem? Brill próbował zdusić w sobie niepokój, \e
kryje się w tym coś dziwnego. Ta postać, a raczej jej cień, zdawała się poruszać jakimiś
Strona 63
Howard Robert E - Conan. Cień bestii
wę\owymi skokami. Do tego rodzaju szybkości musiała być potrzebna prawdziwa zręczność,
jeśli ten dość tłusty Juan Lopez wybrał sposób posuwania się tak dziwnymi ruchami.
Cokolwiek znalazł, jest tak samo moje jak i jego Brill zaczął kląć, próbując przestać
myśleć o tym niezwykłym biegu zauwa\onej postaci. To ja dzier\awię tę ziemię i
odwaliłem całą robotę. A niech to szlag trafi! Nie dziwię się, \e opowiedział mi o tym.
Chciał, \ebym odwalił robotę za niego, a potem sprzątnie mi łup sprzed nosa. Tylko dlaczego
ju\ przedtem tego nie wykopał? Nigdy jednak nie wiadomo, co myśleć o tych gnojkach.
Medytując nad tym, Brill szedł wzdłu\ łagodnego zbocza pastwiska w kierunku
strumienia. Minąwszy cienie drzew i gęste poszycie, szedł wyschniętym ło\yskiem
strumienia, stwierdzając bezmyślnie, \e w ciemnościach nie słyszy teraz ani lelka, ani nawet
sowy. Czuł kryjące się w ciemnościach nocy jakieś wyczekujące napięcie, które wcale mu się
nie podobało. Cienie wokół wyschniętego strumienia były zbyt gęste i zbyt bezduszne. Modlił
się, \eby nie zgasła latarnia, i cieszył się, \e ma przy sobie kilof, który trzymał teraz w prawej
ręce jak siekierę. Odruchowo chciał zagwizdać, aby przerwać ciszę, ale tylko zaklął i
zaniechał tego. Jednak z zadowoleniem wydostał się na przeciwległy brzeg i wyszedł na
wolną przestrzeń oświetloną światłem gwiazd.
Wspiął się na szczyt wzgórza i spojrzał na płaski, porośnięty meskitami teren, na którym
stała nędzna chata Lopeza. W jednym oknie paliło się światło.
Pewnie zbiera się, \eby zwiać warknął Steven. Och, co&
Potknął się i omal nie upadł, usłyszawszy przeszywający krzyk. Chciał go stłumić,
zasłaniając uszy dłońmi. Przerazliwy krzyk wzrósł, aby załamać się potwornym charkotem.
Wielki Bo\e! Steve poczuł, \e oblewa go zimny pot. Lopez& a mo\e ktoś inny&
[ Pobierz całość w formacie PDF ]