[ Pobierz całość w formacie PDF ]
około 1600 roku, kiedy budowano pałac, to tak jakby czas się zatrzymał! Pomyślcie: rok
1600. Za pięćdziesiąt sześć lat spalą Sztynort Tatarzy Gosiewskiego. Może jednym z nich był
Hasan-bej?
- O? - zainteresował się białowłosy opiekun zabytków. - Ciekawi państwa najazd
Tatarów na Prusy Książęce?
- Ot - dałem znak moim, by milczeli - szukamy prawdy o pana Kmicicowych Tatarach.
- Rozumiem - uśmiechnął się Kobiatko. - też tą drogą próbowałem dojść do umysłów i
serc moich uczniów... Przez fikcję do prawdy!
- Proszę pana - Jacek wskazał podłużny wąski przedmiot wystający z plecaka
emerytowanego nauczyciela. - Jest pan tylko historykiem - zaśmiał się - czy też i
poszukiwaczem skarbów? To chyba wykrywacz metali?
- Zgadłeś chłopcze! - uśmiechnął się również Kobiatko. - To Penetrator firmy
Armand z Pruszkowa. W pełni zautomatyzowany, posiada także eliminator drobnych
przedmiotów metalowych o powierzchni mniejszej od kapsla. Noszę go ze sobą, by tu i tam ,,
zajrzeć pod ziemię. A nuż coś znajdę? Wzbogacę jakieś muzeum? Przecież w porównaniu z
muzeami innych krajów Europy nasze są takie biedne...
- A czy mógłbym?... - zapytał nieśmiało chłopak. - Chciałem poprosić pana Pawła, ale
tak jakoś zeszło... - spojrzał w moją stronę. - Zresztą wykrywacz, który pożyczył panu
Pawłowi jego znajomy, nazywa się jakoś inaczej, choć jest tej samej firmy, co sprzęt pana
Kobiatko, tylko bardziej skomplikowany.
- Masz zapewne na myśli Prospektor. O to cacko dla profesjonalistów! Posiada
dyskryminator eliminujący metalowe sieci. Monetę wykrywa pod ziemią na głębokości 25
centymetrów, a coś większego, na przykład hełm, na poziomie 70 centymetrów. Proszę,
skorzystaj chociaż z mojego przyrządu!
Zadowolony Jacek wybiegł z restauracji z wykrywaczem pod pachą.
Nie zdążyliśmy pogrążyć się z panem Aleksandrem na dobre w rozmowie o dwunastu
naturalnej wielkości apostołach ze złota, ukrytych ponoć przez Radziwiłłów w Nieświeżu oraz
planowanym na koniec sierpnia zlocie poszukiwaczy skarbów w Górowie Iławeckim, gdy mój
siostrzeniec był już z powrotem z rozwichrzonym włosem:
- Wujku, kluczyki!
- Wykryłeś tym aparatem Rosynanta?
- Bez żartów, wujku! Potrzebuję saperki! Mam coś! Dziesięć kroków na południe od
zachodniej wieży!
- Dlaczego zamiast coś nie powiesz po prostu puszka po szprotach ? - nie chciało
mi się wychodzić na słoneczny żar z chłodnej restauracji.
Natomiast pan Kobiatko poderwał się z młodzieńczą werwą:
- Idziemy! Jasne, że to może być puszka, ale nie możemy zlekceważyć sygnału. Jak
był silny?
- Ostro dawał! - entuzjazmował się Jacek.
- No to pod zamek!
- Aap, Jacek, kluczyki i leć po łopatkę! - dałem się ponieść emocjom.
W miejscu zaznaczonym przez Jacka patykiem rzeczywiście sygnał wykrywacza
odezwał się z mocą. Jednak dopiero około pół metra pod ziemią łopatka natrafiła na coś
twardego. Jacek zaczął grzebać w piasku rękoma i już po chwili trzymał w nich długie,
wąziutkie, pokryte skorupą rdzy ostrze.
- Hi! - zawołał z rozczarowaniem. - Sam wiem, co to takiego: ruski bagnet na karabin!
Kobiatko skinął głową, ale jeszcze raz przesunął nad wykopem czujnikiem
wykrywacza:
- Sygnał wciąż jest. Kop. Tylko trochę w prawo. Trzy sztychy saperką...
- Jest! - krzyknął triumfalnie Jacek wyrywając z piasku nieforemną bryłę.
- Co robisz?! - krzyknął pan Aleksander. - Przepraszam... - ciężko oparł się o drzewo -
ale jak ty, chłopcze, postępujesz z domniemanym skarbem? Przecież to równie dobrze
mogłaby być mina czy pocisk...
- To ja przepraszam - skonfudował się Jacek. - Rzeczywiście zachowałem się głupio!
Ale skoro już to trzymam, to będzie chyba menażka... - ożywił się. - Ciężka jakaś!
- Pokaż! - bez skrupułów skorzystałem z prawa starszeństwa i fachowości.
Podał mi bryłę niechętnie.
Odłupałem rdzawą skorupę. Zaczep przytrzymujący wieczko nie chciał ustąpić.
Kobiatko wyciągnął wielkich rozmiarów scyzoryk:
- Tylko ostrożnie! Możemy uszkodzić coś cennego!
Zaatakowana ostrzem scyzoryka i kantem saperki menażka poddała się wreszcie!
- Ech! - westchnął ze smutkiem pan Aleksander. - Wilgoć była tu już wcześniej!
- Zaraz - włożyłem palce w zbutwiałe szmaty - coś tu musi być. Nie słyszałem jeszcze
o takiej armii, której żołnierze żywiliby się szmatami...
Namacałem ostrą, gładką krawędz. Uchwyciłem ją ostrożnie i wyciągnąłem płytkę z
menażki...
- Ale cudo! - jęknęła Zośka.
W cieniutko zeszlifowanym bursztynie, w samym centrum płytki, znieruchomiała na
milionlecia ważka z rozpostartymi skrzydłami.
W milczeniu syciliśmy się złocistym pięknem bursztynu. Wreszcie pan Aleksander
szepnął:
- Cudo. Czyżby cząstka Bursztynowej Komnaty? Ale front przechodził tędy przed
zdobyciem Królewca przez Rosjan, a menażka, tak jak i bagnet, jest rosyjska...
- Może tu się dowiemy, co i jak - mniej podatny na piękno Jacek wyciągnął z dna
menażki pokryty zieloną pleśnią notes. Podał mi go z eleganckim ukłonem. Wypominał w ten
sposób zabranie mu menażki.
- Pamiętnik rosyjskiego żołnierza? - zdziwił się czcigodny olkuski historyk. - Stalin
zabronił swoim bojcom pisania pamiętników pod karą śmierci.
Przesunąłem ostrzem noża po skórzanej okładce:
- Jo... hann W... olf.
Gotyckie, tłoczone litery zachowały jeszcze drobiny złocenia.
- Johann Wolf. Rosjanin zdobył go na Niemcu. Może, skoro był odważny w walce, to
nie bał się i rozkazu Stalina? Zresztą płytka bursztynu świadczy, że był to już 1945 rok,
zbliżał się koniec wojny i inny duch panował w zwycięskiej armii.
- A może tam są notatki tego Wolfa? - przysunęła się Zosia.
Ostrożnie wsunąłem scyzoryk między kartki
- Obawiam się, że prawie nic z tych zapisków nie odczytamy... Ale od czasu do czasu
widać rosyjskie litery. Wolf nie pisałby cyrylicą!
- Drodzy państwo! - zatarł ręce pan Aleksander. - Zanim przekażemy zdobycz pana
Jacka kompetentnym osobom, usiądzmy sobie na chwilę w miłym chłodku Podzamcza i
wspomagając się pamiętnikiem owego, powiedzmy Iwana Iwanowicza, zastanówmy się, skąd
cząstka Bursztynowej Komnaty trafiła do menażki rosyjskiego żołnierza jeszcze przed
zdobyciem Królewca przez Rosjan, no i w sporej od niego odległości? Wygląda wprost na to,
że Bursztynowa Komnata wybrała się naprzeciw sowieckim wojskom!
Wybuchnęliśmy śmiechem i ruszyliśmy za białowłosym przewodnikiem ku rynkowi.
Upał tego dnia był taki wielki, że nic innego oprócz dobrze schłodzonej coli nie
mogliśmy zamówić!
Poczynając od ostatniej nie zapisanej strony notesu, jako że tędy wydawała mi się
prowadzić najbliższa droga do odkrycia tajemnicy menażki, ostrożnie podważyłem ostrzem
noża zbutwiały, wilgotny papier:
- Nie... żeby to odczytać potrzebna będzie superczuła aparatura... Ale... zaraz!
Cztery głowy aż stuknęły się nad stolikiem ku radości kelnerek.
- Widzicie... mocne pismo... duże litery: Kie... rg wziat! Kienigsberg wziat!
Królewiec zdobyty!
- Dalej, wujku, dalej! - wołał Jacek.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]