[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Myśl, że zobaczy jeszcze ojca, pogodziła go z odjazdem.
Obszedłem raz jeszcze fortecę, pogłaskałem oswojone kozy i młode lamy, których
stajnia mieściła się teraz w obrębie palisady, spojrzałem ze wzgórza na wyspę, objąłem
wzrokiem lasy, strumienie, góry i uprawne pola, przez siebie założone, przywiodłem
sobie na pamięć rozliczne przygody i przeżycia, związane z tym zakątkiem, złożyłem
dzięki Bogu za wszystkie dobrodziejstwa, potem zaś wsiadłem do czółna czekającego
u ujścia rzeczki.
Z całego mienia zabrałem tylko wielką, stożkowatą czapkę futrzaną, parasol i jedną
z papug, a wreszcie pieniądze, które tak długo leżały nietknięte, że sczerniały i utraciły
blask.
Okręt był gotów do odjazdu, ale najlżejszy nawet wietrzyk nie marszczył po-
wierzchni morza, przeto odpłynąć dnia tego nie mogliśmy jeszcze.
Nad ranem przypłynęli dwaj z pięciu pozostałych i zaczęli błagać, by ich zabrać
na pokład. Mówili, że trzej inni wszczęli kłótnię, tak iż nie byli pewni życia. Prosili
kapitana, by ich nie zostawiał, gdyż wolą już zawisnąć na szubienicy w ojczyźnie.
Kapitan powiedział czepiającym się rozpaczliwie liny kotwicznej łotrzykom, że
musi zasięgnąć zezwolenia namiestnika, potrzymał ich jeszcze chwilę we wodzie, gdy
zaś złożyli przysięgę, że będą słuchać i wiernie pełnić wszelkie rozkazy, spuścił im
czółno i wziął ich na pokład.
Tu otrzymali na powitanie porządną chłostę knutem o dziewięciu rzemieniach,
zwanym „kotem o dziewięciu ogonach”, a potem okazało się, że są to dzielni i po-
słuszni marynarze.
W godzinach przedpołudniowych wysłałem jeszcze na ląd czółno z przyrzeczo-
nymi kolonistom zapasami, do których kapitan dołączył skrzynie marynarskie, za-
wierające ich prywatną własność, zwłaszcza odzież. Podziękowali bardzo serdecznie
za ten dowód łaski, którego się wcale nie spodziewali.
Nie zaniedbałem oświadczyć dla ich uspokojenia, że o ile to będzie możliwe skie-
ruję w stronę wyspy któryś z okrętów, tak by mogli z czasem wyjechać.
Po południu podnieśliśmy kotwicę i ruszyliśmy w drogę.
Był to, jak wskazywał kalendarz okrętowy, dzień 19 grudnia, roku Pańskiego 1686.
Spędziłem przeto na wyspie dwadzieścia osiem lat, dwa miesiące i dziewiętnaście
dni.
— Robinson i Piętaszek przybywają do Anglii. — Synu, drogi synu! — Robinson
zostaje przedsiębiorcą okrętowym i otrzymuje pomyślne wieści o stanie swych plan-
tacji w Brazylii. — Udaje się w podróż i przybywa na wyspę.— Robinson spotyka
Hiszpana, a Piętaszek swego starego ojca. — Co zaszło na wyspie w ciągu lat dzie-
sięciu. — Odjazd Robinsona. — Zakończenie.
Po długiej podróży przybyłem do Londynu dnia 11 czerwca roku Pańskiego 1687.
Stanąłem po trzydziestopięcioletniej nieobecności znowu na ziemi ojczystej wraz
z Piętaszkiem, którego ruch i życie tutejsze wprawiło w takie osłupienie, że nie mógł
wyrzec słowa.
Po upływie połowy ludzkiego żywota znalazłem się z powrotem w kraju cywili-
zowanym, pośród równych sobie, w ludnym mieście.
Robinson Crusoe
70
A jednak jakże obcy się poczułem tutaj! Wysokie budynki i ciasne ulice dławiły
mnie i niepokoiły, a w sercu tętniło ponadto trwożne pytanie, czy zastanę jeszcze przy
życiu ojca i matkę?
Rychło znalazłem statek pobrzeżny, który nas obu zawiózł do Hull, skąd ruszy-
liśmy karetką pocztową do mego rodzinnego Yorku.
Wydało mi się tu bardziej jeszcze obco niż w Londynie. Nie zmieniły co prawda
postaci stare ulice i domy, ale z okien spoglądały obce twarze na podstarzałego czło-
wieka, który kroczył wraz z czarnym towarzyszem po kamienistym bruku, tak jakby
nie nawykł doń wcale.
Spotykałem samych nieznanych ludzi i dziwiło mnie to bardzo. Spodziewałem
się zastać tu rówieśników swoich, a zapomniałem całkiem, iż ci, młodzi ongiś ludzie,
dziś liczą lat pięćdziesiąt pięć i chylą się ku starości.
W końcu stanąłem przed znanym dobrze domem.
— Piętaszku! — powiedziałem wzruszony, kładąc dłoń na klamce. — Tutaj
mieszkał ongiś ojciec mój!
— Czy ojciec żyć jeszcze? — spytał z cicha, składając ręce.
— Głos wewnętrzny powiada mi — odparłem — że Bóg raczy nam użyczyć
radości powitania się jeszcze tu, na ziemi.
To rzekłszy otwarłem drzwi i wszedłem.
W wąskiej sieni stały te same, stare sza, ta sama woń przepajała wszystko, toteż
uczułem się na nowo dzieckiem… młodzieńcem.
W izbie mieszkalnej tykał głośno, powoli znany mi dobrze zegar wahadłowy.
Słyszałem go doskonale przez zamknięte drzwi.
Bezwiednie chwyciłem ramię mego towarzysza. Zdjęliśmy kapelusze.
Otworzyłem cicho… całkiem cicho…
Nikt się nie odezwał.
Przekroczyłem próg.
Zgrzybiały starzec o śnieżnych włosach siedział w fotelu o wysokich poręczach.
Na szmer kroków naszych podniósł głowę.
— Nie wiem, kim jesteś, czcigodny panie — rzekł głosem słabym, niepewnym,
starczym — ale witam cię uprzejmie. Proszę, usiądź pan. Zaraz nadejdzie córka moja
i spyta czym panu możemy służyć.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]