[ Pobierz całość w formacie PDF ]

bezpiecznie, zabrawszy żony i sprzęty.
Natomiast Don Juan, zastępujący miejsce gubernatora, wysłał trzech Hiszpanów i jednego
Anglika na zwiady. Kozy zapędzono do gaju, otaczającego zamek, ponabijano działa i strzel-
by, z niecierpliwością oczekując powrotu oddziału.
Wkrótce powrócili wysłańcy nadzwyczaj zasmuceni, donosząc, że dzicy odkryli chaty An-
glików i obrócili je w perzynę, po czym rozproszyli się w rozmaitych kierunkach snadz dla
117
wyszukania mieszkańców osady. Jakkolwiek liczba Karaibów do piędziesięciu wynosiła, Eu-
ropejczycy nie obawiali się ich, mając dostateczny zapas broni i amunicji.
Przez całą noc część osadników ubranych i uzbrojonych spoczywała, podczas gdy druga
odbywała straż. Don Juan spał na skale, od czasu do czasu wstając i spoglądając w stronę,
gdzie dzicy obozowali. Las nie dozwalał ich widzieć, lecz jasna łuna świadczyła, że palili
ogniska. Postępowania tego nie mogli sobie osadnicy wytłumaczyć.
O wschodzie słońca wódz hiszpański wyszedł sam na zwiady w towarzystwie jednego z
Anglików. Dotarłszy do końca lasu, ujrzeli obóz dzikich, którzy ani myśleli odpływać, ale
byli zajęci pieczeniem patatów. Nie widać było pomiędzy nimi jeńców, przeznaczonych na
pożarcie, co niemało zadziwiło Don Juana. Przez cały dzień osadnicy mieli się na ostrożności,
a gdy noc zapadła, wysłali ojca Piętaszka z poleceniem, aby wkradłszy się do obozu dzikich,
mógł ich zamiary wybadać. Powrócił on nad ranem, dokonawszy pomyślnie swego posłan-
nictwa. Dzicy przybyli na wyspę w celu wynalezienia jej mieszkańców, zabrania ich i pożar-
cia. Kiedy bowiem ostatni raz wyprawiali tu swoją wojenną ucztę, jeden z nich dostrzegł
chaty angielskie, lecz dopiero na morzu powiedział o tym innym.
Wiadomość ta rozeszła się w całym pokoleniu, które postanowiło zrobić wyprawę. Dlatego
zaś jeszcze nie rozpoczynali kroków wojennych, że miały im lada chwila liczniejsze nadcią-
gnąć posiłki.
Jakoż na drugi dzień rano dostrzeżono ze strażnicy dwadzieścia jeden czółen, na których
znajdować się mogło około stu pięćdziesięciu Karaibów, tak iż cała potęga przenosiła dwie-
ście głów. Wypadek ten niemało zmieszał osadników, gdyż niełatwo było pokonać tak prze-
ważnego nieprzyjaciela, pomimo że był licho uzbrojony.
Mieli oni łuki i strzały, dziryty i szerokie miecze z żelaznego drzewa. Siła osadników,
dziesięć razy szczuplejsza, składała się z siedemnastu Hiszpanów, trzech Anglików, ojca
Piętaszka i trzech kobiet, które postanowiły walczyć obok mężów. W arsenale było 12 musz-
kietów, 5 strzelb, trzy sztućce odebrane Anglikom, 5 par pistoletów, 2 halabardy, 3 szpady i 7
pałaszy. Prócz tego osadzono cztery topory na długich drzewcach i rozdzielono siekiery po-
między tych, którzy szabel nie mieli. Działo wielkie i trzy falkonety nabito kulami karabino-
wymi.
Zastęp europejski uszykował się na końcu lasku, otaczającego zamek. Na wzgórzu, gęstym
krzewem porosłym, ustawiono dwa falkonety jako artylerię, pod osłoną Atkinsa, ojca Piętasz-
ka i czterech Hiszpanów. Dwunastu pozostałych i dwóch Anglików pod dowództwem Don
Juana ukryło się poza urwiskami skał, w zaroślach u stóp wzgórza położonych. Na koniec
kobiety wdarły się na niedostępną opokę, uzbrojone w łuki i strzały, z którymi umiały się ob-
chodzić. W ostatecznym razie postanowiono cofnąć się do zamku.
Dzicy podzielili się na trzy oddziały: pierwszy, złożony z sześciu ludzi, szedł naprzód, jak-
by na zwiady. Za tymi o sto kroków postępowało czterdziestu uzbrojonych w miecze i łuki,
na koniec reszta, około 160 wynosząca, zamykała pochód półksiężycowym szeregiem. Wszy-
scy z wolna posuwali się ku lasowi, snadz wyśledzili że poza nim ukrywali się mieszkańcy
wyspy.
Europejczycy przepuścili straż przednią, nie zaczepiając jej wcale, lecz kiedy zastęp środ-
kowy zbliżył się na pół strzału karabinowego, zagrzmiała potężna salwa spoza skał, a kilku-
nastu dzikich powaliło się na ziemię. Przestrach nie do opisania ogarnął Karaibów. W mgnie-
niu oka rozpierzchli się i znikli w gęstwinie leśnej. Osadnicy chcieli ich ścigać, lecz Don Juan
na to nie pozwolił, lękając się, aby dzicy, ochłonąwszy z przestrachu, nie otoczyli ich w czy-
stym polu, gdyż w takim razie musieliby ulec przeważającej sile Indian.
Jakoż postępek ten był bardzo rozsądny, gdyż wkrótce dzicy wypadli z lasu, wydając
okropne ryki. Na czele biegł Karaib olbrzymiego wzrostu, odznaczający się pękiem piór [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • actus.htw.pl