[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wiek pomyśli od razu powie głośno. Ale to te\ nie bardzo dobre.
A znów dziadek to sam wystarczy za taki aparat. On tu o ka\dym w Borzechowie coś
wie, wszystkich zna. A mo\e i nie wszystkich. Czy mnie na przykład zna? Chyba nie. O mnie
to nikt nic nie wie. Mo\e tylko Gruby i Zenek, no... El\bieta, teraz ona chyba najwięcej. Ale
nawet to najwięcej jest tylko odrobiną. A ojciec? Mama? Więc właściwie, ile lat tu mama
mieszkała? W ka\dym razie du\o mniej ni\ dziadek. A dlaczego dziadek nigdy nie mówi, \e
Borzechów to dziura?
Ulicą jechały powoli wozy z węglem, jeden po drugim, czasami przelatywał jakiś sa-
mochód. Mijałem te wozy: orzech, kostka I, groszek, kostka II, groszek z miałem, kęsy...
Po ciemku bym rozpoznał. A mama mówiła, \e kiedyś dawniej, jak jeszcze mieszkała
w Warszawie, to zupełnie tego nie rozró\niała i wszystko, co czarne to był dla niej po pro-
stu węgiel, i ju\. Zmieszne...
Zbyszek poszedł chyba na ryby! powiedziała Małecka przez okno, kiedy zagwiz-
dałem pod ich domem nasz stary, umówiony sygnał.
Nie obchodziło mnie zupełnie, gdzie poszedł Zbyszek, chciałem tylko wywołać El\-
bietę, \eby się z nią po\egnać. Ale nie podchodziła do okna, więc pewno i jej nie było. Na
wszelki wypadek jeszcze raz zagwizdałem głośno, niby na gołębie, i odczekałem chwilę.
Gdzie oni się wszyscy wynieśli? Akurat teraz, kiedy mam jeszcze tylko dwie godziny
do odjazdu. Byłem zły. I czułem jakby \al do nich. Do wszystkich. Zdawałem sobie niby
sprawę, \e przecie\ to przypadek, \e gdzieś tutaj są, mo\e nawet i oni mnie szukają.
I najwa\niejsze: \e oni zupełnie nie wiedzą o moim dzisiejszym wyjezdzie. Nawet El\biecie
nie powiedziałem, \e to ju\ dziś, nie zdą\yłem. A jednak byłem teraz wyraznie zły. Powinni
byli po\egnać się, i ju\. Mogła się domyślić albo spytać, albo... bo ja wiem zresztą.
No, więc dobrze. Nie będę się z nikim \egnał, sami sobie winni, \e ich nie ma. Cho-
cia\ właściwie... gdyby nawet byli, to co? Co bym powiedział Zenkowi albo Grubemu?
No, to cześć Gruby! A on by odpowiedział: Cześć, Jurek! I tyle.
Na kopalni odezwała się syrena. Przyśpieszyłem kroku, najwy\szy czas wracać do
domu. Nagle zaczęło mi się strasznie śpieszyć, jakby mój pociąg ju\ stał na peronie. Zdysza-
ny wpadłem do mieszkania.
Która godzina? Ju\ czas?
Ojciec odło\ył gazetę i spojrzał na zegarek.
No, tak. Mo\emy ju\ powoli wychodzić. Zajdziemy jeszcze do babki... Chyba
chcesz się z nimi po\egnać?
Oczywiście!
A z chłopcami? Był tu jeden, nawet go nie znam. Pytał o ciebie...
Pewno Adam! Nie szkodzi... Napiszę do niego list! powiedziałem.
Wziąłem walizkę i wyszliśmy z mieszkania.
21
Ju\ dawno nie widziałem babki takiej złej, jak dzisiaj. Co chwila popędzała mnie, \e-
bym szybciej jadł obiad, pokrzykiwała na dziadka, tylko na ojca patrzyła jak na powietrze,
jakby w ogóle go tutaj nie było. Ojciec jadł szybko, zupełnie się nie odzywając, a dziadek
ubierał się w odświętne ubranie i co rusz czegoś nie mógł znalezć.
No i czego się wiercisz? pytała babka. Czego ci znów brak?
Kamaszy...
Schyliłbyś trochę łeb, tobyś zobaczył, \e są pod łó\kiem...
Kiedy nie ma... mruczał dziadek. A nie... są. Stara, ale nie ma ły\ki do butów...
Przecie\ le\y na krześle!
A prawda! zgodził się dziadek. Widzisz, Jurek, jaki babka ma dobry wzrok, co?
I ona wcale nie jest taka zła, chocia\ na oko to zupełnie car Mikołaj II. Tyle, \e bez brody!
Uśmiechnąłem się.
A tobie wesoło? Cieszysz się, \e jedziesz? mówiła babka z przekąsem. Przecie\
widać, \e się cieszysz. Do Warszawy! Bo jeszcze cię tam nie widzieli... No, proszę, on jest
zadowolony... Do kogo ty się właściwie podałeś, co?
Do mnie! powiedział dziadek. Wiedziałem, \e nadrabia \artami, \eby nie wybu-
chła jakaś awantura, ratuje sytuację. Do mnie się podał. I do ciebie, stara, te\. Z urody!
Ale babce nie było do \artów. Westchnęła głośno:
Ech, wy ludzie! Ty nigdy w \yciu nie przejmowałeś się niczym, stary dziadu, zaw-
sze ci tylko \arty w głowie. Twój syn znowu wielki mądrala, przemądrzył wszystkich... tak,
a teraz jeszcze dziecko zmarnują...
Zaczęła płakać. Stara, prosta kobieta wycierała nos w fartuch, płakała głośno, atmosfe-
ra stawała się nie do zniesienia. Ojciec wstał raptownie, odsunął nie dojedzony obiad
i wyszedł z mieszkania. A dziadek uporał się wreszcie z butami, zało\ył marynarkę
i powiedział powa\nie:
Ucałuj babkę, Jurek. I przyrzeknij, \e do niej zaraz po przyjezdzie napiszesz. No,
po\egnajcie się. Przestań, babka, beczeć. Ja ci mówię, \e on jest mądry chłopak, znajdzie
swoje miejsce... A teraz trzeba ju\ iść!
Babka wyszła za nami przed dom. Odwróciłem się i pomachałem jej ręką. Ale nie od-
powiedziała \adnym gestem. Stała na schodkach bez ruchu i patrzała na mnie albo wydawało
mi się, \e patrzy w jakiś dziwny sposób. Tak jakbym był kimś obcym, jakbym ju\ był kimś
obcym. I nagle postawiłem walizkę na chodniku i podbiegłem z powrotem do schodków.
Chwyciłem ją za rękę.
Babciu... co ja mam zrobić?
Jeszcze sekundę wcześniej nie wiedziałem, \e właśnie o to spytam. Nie chciałem o nic
pytać, chciałem tylko pocałować ją w rękę... i \eby nie patrzała tak na mnie. Ale kiedy pod-
biegłem, zobaczyłem w jej twarzy jeszcze wyrazniej coś, czego przedtem nie okazywała albo
ja nie dostrzegłem. Jakby \al do mnie, niechęć... A więc dla niej i ja tu jestem coś winien? Ja?
A co ja zrobiłem? Przecie\ tylko wyje\d\am...
Powiedz, babciu! Co chcesz, \ebym zrobił?
Jedz. Nie zapominaj... i jej dłoń zatoczyła łuk, jakby chciała tym jednym ruchem
ręki zamknąć jakiś wielki obszar, coś, co mo\e trudno nazwać. Nie zapomnij o nas tutaj.
Mam jednego syna... to twój ojciec. I wszystko stracił. Nie wybaczę jej tego nigdy... Jedz,
Jurek, do swojej matki. To nie twoja wina...
Cofnąłem się, ale nie mogłem oderwać oczu od jej twarzy. Nie widziałem jeszcze ta-
kiej nienawiści. I pomyślałem, \e dla mojej babki w tej właśnie chwili przestałem ju\ cokol-
wiek znaczyć. Teraz ju\ tylko jeden człowiek był dla niej wa\ny: jej własny syn. Tylko mój
ojciec. I cały świat pewno podzieliła sobie na tych, którzy są z nim, i na tych, którzy wyrzą-
dzają mu krzywdę. Czułem, \e od dzisiaj dla mojej babki nale\ę ju\ tylko do tych drugich.
Nie starałem się nawet odpowiedzieć, i tak nie czekała na moje słowa. Schyliłem głowę
i odszedłem.
Do stacji droga prowadziła nieco pod górę, ale szliśmy dość szybko.
Gdyby wszystko było tylko tak cię\kie, jak ta walizka myślałem sobie o, wtedy
mógłbym pod ka\dą górę wbiec ze śpiewem! Czy oni nie widzą, \e za du\o na mnie zło\yli?
Co ja im wszystkim zrobiłem?
Niedaleko rynku, przy księgarni, natknęliśmy się na Zbyszka Małeckiego. Był na ro-
werze. Ukłonił się ojcu i spojrzał na mnie tak, jakby chciał o coś spytać albo czekał, \e ja się
do niego pierwszy odezwę. Ale kiedy przeszedłem obok, bez słowa, zupełnie obojętnie, Zby-
szek wsiadł na rower i szybko odjechał.
Doszliśmy do stacji. Na peronie było ju\ sporo ludzi. Stanęliśmy we trzech pod zega-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]