[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dziła panienka do mnie do kuchni, kiedy tylko mogła. Aynki , przymawiała się pani. Aynki .
A chodziło pani o rodzynki, chociaż zupełnie nie mogę zrozumieć, dlaczego tak je pani
nazywała. Domagała się pani rodzynek i dawałam je pani, to znaczy sułtanki, bo nie mają
pestek.
Gwenda wpatrywała się w wyprostowaną postać o rumianych policzkach i czarnych
oczach, starając się przypomnieć ją sobie... przypomnieć... ale nic z tego nie wychodziło.
Pamięć bywa taka zawodna!
- Tak bym chciała móc sobie przypomnieć... - zaczęła.
- To mało prawdopodobne. Była pani wtedy takim malutkim kociątkiem. Dzisiaj nikt
9
nie chce pracować w domu, gdzie są dzieci. Nie mogę tego zrozumieć. W moim odczuciu
dzieci wnoszą do domu tyle życia. Chociaż posiłki dla niemowląt zawsze mogą sprawiać
nieco kłopotu. Ale jeśli rozumie pani, co mam na myśli, to winę za to ponoszą niańki, a nie
dzieci. Niańki są niemal zawsze trudne we współżyciu: życzą sobie noszenia im na tacy,
czekania i ciągle to tego, to owego. A czy pamięta pani Layonee, panno Gwennie? Och,
przepraszam, powinnam powiedzieć: pani Reed.
- Leonie? Czy to była moja niania?
- Tak, dziewczyna ze Szwajcarii. Nie mówiła zbyt dobrze po angielsku i była okropnie
drażliwa. Czasami płakała, kiedy Lily powiedziała coś, żeby jej dokuczyć. Lily była poko-
jówką. Lily Abbot. Młoda dziewczyna, na swój sposób wścibska i trochę postrzelona.
Wymyślała dla pani mnóstwo zabaw, panno Gwennie. Bawiła się na przykład w a kuku na
schodach.
Gwendę przebiegł nagły, niekontrolowany dreszcz. Schody...
- Pamiętam Lily - powiedziała niespodziewanie. - To ona zawiązała kotu kokardę.
- No patrzcie! Kto by pomyślał, że pani to pamięta! To było na pani urodziny i Lily się
uparła, że Thomas musi mieć kokardę. Zdjęła ją z pudełka po czekoladkach i Thomas
zaczął szaleć. Wybiegł do ogrodu i tak długo ocierał się o krzaki, aż się jej pozbył. Koty nie
lubią, jak się z nimi robi jakieś sztuczki.
- To był taki czarno- biały kot.
- Zgadza się. Biedny stary Tommy. Pięknie łowił myszy. Prawdziwy myszołap. - Edith
Pagett przerwała i zakasłała speszona. - Proszę wybaczyć, że się tak rozgadałam. Ale
wspominanie przywraca dawne czasy. Chciała mnie pani o coś zapytać, prawda?
- Z przyjemnością słucham tego, co pani mówi - odparła Gwenda. - I właśnie o to mi
chodziło. Wychowywałam się u krewnych w Nowej Zelandii, którzy naturalnie nie byli w
stanie opowiedzieć mi o... o moim ojcu czy o mojej macosze. Ona... ona była miła, prawda?
- Och, ona bardzo panienkę lubiła. Zabierała panienkę na plażę, bawiła się w
ogrodzie. Sama była jeszcze bardzo młoda, rozumie pani. Często myślałam sobie, że ją te
00
zabawy cieszą nie mniej niż panią. Wie pani, na swój sposób chowano ją jak jedynaczkę.
Doktor Kennedy, jej brat, był od niej dużo starszy i zawsze zamykał się tylko ze swoimi
książkami. A ona, jak nie była w szkole, musiała się bawić sama...
- Pani mieszkała przez całe życie w Dillmouth, nieprawdaż? - spytała łagodnie panna
Marple, siedząca nieco z tyłu, przy ścianie.
- Och, tak, proszę pani. Ojciec miał gospodarstwo za wzgórzem, nazywało się
Rylands. Nie miał synów, a po jego śmierci matka nie dawała sobie rady sama, więc je
sprzedała i kupiła mały sklepik z galanterią przy końcu High Street. Tak, całe życie tu
spędziłam.
- I, jak sądzę, zna pani wszystkich dawnych mieszkańców Dillmouth?
- Cóż, wtedy to była raczej mała miejscowość. Chociaż, odkąd sięgam pamięcią, w
lecie zawsze przyjeżdżało wielu gości.
Ale to byli mili, spokojni ludzie, którzy przyjeżdżali co roku, a nie tacy wycieczkowicze
i przypadkowi letnicy jak teraz. Tamci byli z dobrych domów, co roku wynajmowali te same
pokoje.
- To pewnie znała pani Helen Kennedy - odezwał się Giles - jeszcze zanim została
panią Halliday?
- Cóż, znałam ją z opowiadań, a może też i widywałam czasem. Ale właściwie nie
wiedziałam, jaka jest naprawdę, póki nie zaczęłam pracować w St Catherine's.
- I lubiła ją pani - stwierdziła panna Marple. Edith Pagett zwróciła się w jej stronę.
- Tak, proszę pani, lubiłam - oświadczyła z cieniem przekory w głosie. - Niezależnie
od tego, co mówili inni. Zawsze była dla mnie ogromnie miła. I nigdy nie przyszłoby mi do
głowy, że mogła zrobić coś takiego. Zupełnie mnie to ścięło z nóg. Chociaż, proszę
zauważyć, że gadano...
Przerwała nagle i rzuciła szybkie, przepraszające spojrzenie na Gwendę.
- Ależ ja chcę wiedzieć wszystko - powiedziała impulsywnie Gwenda. - Proszę nie
myśleć, że poczuję się dotknięta czymś, co pani powie. Ona nie była moją matką...
01
- To niby prawda, proszę pani.
- I, widzi pani, bardzo chcielibyśmy... ją odnalezć. Odeszła stąd... i zdaje się, że
zaginął po niej wszelki ślad. Nie wiemy, gdzie mieszka, ani czy w ogóle żyje. A mamy powo-
dy... - zawahała się.
- Prawne powody - szybko wtrącił Giles. - Nie wierny, czy powinniśmy uznać ją za
zmarłą, czy... czy nie.
- Och, rozumiem pana. Mąż mojej kuzynki został uznany za zaginionego po Ypres i
było mnóstwo problemów z tym, czy żyje. Kuzynka miała z tym naprawdę strasznie dużo za-
chodu. Naturalnie, proszę pana, jeśli jest cokolwiek, co mogłabym państwu powiedzieć i co
byłoby pomocne... przecież państwo nie jesteście obcy. Panna Gwenda i te jej rynki . Tak to
pani zabawnie mówiła.
- To bardzo miłe z pani strony - powiedział Giles. - Jeśli więc nie będzie pani miała nic
przeciwko temu, zapytam wprost. Pani Halliday opuściła dom, z tego co wiem, całkiem
niespodziewanie?
- Tak, proszę pana. To był dla nas wszystkich ogromny szok, a zwłaszcza dla majora.
Biedny pan zupełnie się załamał.
- I kolejne bardzo bezpośrednie pytanie: czy domyśla się pani, kim był mężczyzna, z
którym uciekła?
Edith Pagett pokręciła przecząco głową.
- O to samo pytał mnie doktor Kennedy... a ja nie umiałam mu odpowiedzieć. Lily też
nie wiedziała. Ani oczywiście, Layonee, ta cudzoziemka, też nie miała pojęcia.
- Nie wiedziała pani - skomentował Giles. - Ale może mogła się pani czegoś
domyślać? Teraz, po tylu latach, nie miałoby większego znaczenia, nawet gdyby się pani
myliła. Z pewnością miała pani jakieś podejrzenia.
- No cóż, miałyśmy pewne podejrzenia... ale proszę pamiętać, że to jedynie
podejrzenia i nic więcej. I jeśli o mnie chodzi, nigdy niczego nie widziałam. Ale Lily, która jak
państwu mówiłam, była dość bystrą dziewczyną, ta Lily to miała swoje pomysły, i to od
02
dawna. Zapamiętajcie moje słowa - mawiała. - Ten gość się w niej kocha. Wystarczy tylko
na niego popatrzeć, jak się jej przygląda, kiedy nalewa mu herbaty. A ta jego żona to ma
sztylety w oczach!
- Rozumiem. A kim był ten... hm... gość?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]