[ Pobierz całość w formacie PDF ]
gdy jeden z drapieżców spojrzał na mnie i przewrócił oczami.
Chodzę tam w skromnych ciuchach, czyli ubrana zwyczajnie i
czysto, ale pewnie nawet w najgorszych rzeczach, starej
czapce i kurtce puchowej wyglądam na ulicy zbyt dobrze.
Przywódca grupy rabusiów łypnął na mnie z
niedowierzaniem. Co ty tu robisz?", spytał z drwiącym
uśmieszkiem, a my wszyscy uświadomiliśmy sobie, że
popełniliśmy błąd. Nie moglibyśmy powstrzymać tego, co się
działo, to byłoby dla nas zbyt niebezpieczne i ze smutkiem
przyznam, że nikt z nas (nawet gliniarze) nie próbował w to
ingerować. Wyjaśniłam pospiesznie, że przyjechaliśmy, bo
mamy do rozdania trochę rzeczy. Zapytał, czy wystarczy także
dla nich, a ja odparłam, że tak.
- Dobra, więc zostawcie też coś dla nas i zabierajcie się
stąd - rozkazał.
Nasza dobra samarytanka i jej wesoła kompania weszli w
sam środek konfliktu, który nie był ich sprawą, i sytuacja
przez moment zdawała się naprawdę grozna.
Zostawiliśmy rzeczy dla wszystkich i szybko się
zwinęliśmy. Byliśmy zli, że bezdomni są okradani, ale
ucieszyliśmy się, że nam samym nic się nie stało. Tę lekcję
świadomości wpoiliśmy sobie już na samym początku naszej
działalności. Nauczyliśmy się, że musimy uważnie
obserwować miejsca, w których się zatrzymujemy. W
niektórych nawet anioły powinny mieć się na baczności. To
była nauczka, która sprawiła, że na przyszłość staliśmy się
ostrożniejsi.
Nieustannie upominamy siebie nawzajem, że musimy być
czujni. Na ulicach łatwo poczuć się zbyt pewnie i zuchwale.
Zazwyczaj właśnie wtedy dochodzi do tragedii.
To zdumiewające, ale przez lata znalezliśmy się zaledwie
kilkakrotnie w niebezpiecznych sytuacjach, zważywszy na to,
jakie miejsca regularnie odwiedzaliśmy. Któregoś razu
zostałam osaczona przy furgonetce, gdy czekałam na ulicy na
bezdomnych. Osoba stojąca z tyłu furgonetki i wydająca
rzeczy z wnętrza samochodu ryzykuje, że zostanie pchnięta na
pojazd i zmiażdżona, jeżeli napierająca grupa ludzi będzie
zbyt liczna i zbyt gwałtowna. Lepiej nie stać na ulicy w
pojedynkę. Myślę, że wtedy towarzyszyła mi Jane, a reszta
grupy rozproszyła się po całej przecznicy Rozdawaliśmy
rzeczy najszybciej, jak to możliwe. Wśród napierającego
tłumu bezdomnych spostrzegłam mężczyznę o przenikliwym,
świdrującym spojrzeniu. Wydawał się zagniewany i
zdenerwowany, wręcz biła od niego wrogość, i zauważyłam,
że sięgnął ręką do paska, jakby coś tam poprawiał. To mógł
być pistolet. Cokolwiek to było, nagle znalazłam się z tym
mężczyzną twarzą w twarz, spoglądał na mnie z góry z
wściekłością i podejrzliwością zarazem.
- Czemu to robisz? - zwrócił się do mnie.
- Bo chcę - odparłam, siląc się na spokój. - Myślę, że to
ważne, a ludzie potrzebują tego, co dla nich mamy.
Zdawało mi się, że przygląda mi się przez całą wieczność,
świdrował mnie wzrokiem, a ja pomyślałam, cholera, ten facet
mnie zabije. Staliśmy tak, że nasze ciała niemal się stykały, a
tłum wciąż napierał. Nie poruszyłam się. Nie chciałam
rozzłościć go jeszcze bardziej i nagle, opuściwszy lewą dłoń
do boku, mężczyzna pokiwał głową, wziął ode mnie komplet
rzeczy, po czym spojrzawszy na mnie raz jeszcze,
wymamrotał:
- Niech cię Bóg błogosławi, siostro.
Kiedy się oddalił, poczułam, że mam miękkie kolana i
właśnie wtedy, nie po raz pierwszy ani nie ostatni, zapytałam
samą siebie, czy jestem szalona, wyjeżdżając na ulice, i co w
ogóle tam robię. Jestem samotną matką z ośmiorgiem dzieci,
które mnie potrzebują. Czy to błogosławieństwo, czy raczej
szaleństwo? Czasami trudno wychwycić różnicę. Wiem
jednak, że na ulicach jestem odważniej sza niż gdziekolwiek
indziej, oczywiście w granicach rozsądku i mając pod ręką
przyjaciół. Nie podjęłabym się tego sama. Choć przyznaję, że
w bardzo zimne lub deszczowe noce niekiedy wyruszam sama
z kilkoma kompletami rzeczy Nie mogę leżeć bezpiecznie w
[ Pobierz całość w formacie PDF ]