[ Pobierz całość w formacie PDF ]
grube kremowe skarpetki. Ubrała się szybko, popędziła do holu i włożyła płaszcz i buty.
Na ulicy było mrozno i cicho. O wpół do trzeciej nad ranem większość mieszkańców
West Calhoun spała smacznie, śniąc o golfie, seksie z rudą sąsiadką lub kupnie akcji. Lily
otworzyła garaż i wsiadła do swojego jasnoczerwonego buicka rainera. Gdy uruchamiała
silnik, przez podjazd przebiegły dwa szare kudłate psy i zatrzymały się na jej widok. Ich
oczy błyszczały żółtawo w świetle reflektorów.
Ruszyła na wschód, a potem na południe, do Nokomis. Drogi posypano solą, lecz na
zakrętach zdarzały się śliskie fałdy lodu, więc zmuszona była jechać irytująco powoli.
Przejechała przez Sibley s End, ciemne i ciche jak każde osiedle o tej godzinie, i
zaparkowała jak najbliżej pola Królika Brer, tuż przy krzakach. Noc była niezwykle zimna.
Wiał północno-zachodni wiatr, z szumem wpadając do uszu. Nad drzewami Lily widziała
czerwone i białe światła, słyszała też warkot silników lotniczych, które mechanicy
utrzymywali na chodzie, chroniąc w ten sposób przed zamarznięciem.
Przyświecając sobie latarką, przebrnęła przez pole, kierując się ku kanciastej,
niezgrabnej sylwetce stodoły Sibleya. Jej dach pokrywała gruba warstwa śniegu, a ściany
sprawiały wrażenie jeszcze bardziej pochylonych niż zwykle. Nawet sople wydawały się
zwisać z okapów pod kątem.
Lily znajdowała się jakieś dwadzieścia metrów od stodoły, gdy nagle ujrzała
migotliwe białe światło w jednym z jej okien. Wyłączyła latarkę i przystanęła, nasłuchując.
Ale słyszała tylko łopot wiatru w uszach.
To jakieś wariactwo, pomyślała. Nikogo tu nie ma. Nie ma Wendigo ani Sammy ego i
Tashy. Zgłupiałaś do reszty, kobieto, i nawet o tym nie wiesz.
Podeszła do budynku i zajrzała do środka przez trójkątną szparę z boku mniejszych
drzwi we wrotach. Z dziury wydostawał się chłodny podmuch, który załzawił jej oko. Stodoła
wyglądała na opuszczoną. Sama słoma, jakieś skrzynie i zepsuty generator.
Daj sobie spokój. To niedorzeczność. Jedz do domu, a rano porozmawiasz z
Shooksem, mówiła sobie w myślach. Odwróciła się od stodoły i kiedy zrobiła jakieś trzy
kroki, usłyszała syk.
Przypominał szum radioodbiornika, opowiadał o samotności i brzmiał, jakby kogoś
przywoływał, ale nikt nie odpowiadał.
Lily zawróciła i znów przycisnęła oko do szczeliny. Tym razem na pewno widziała
czyjąś postać, stojącą po drugiej stronie stodoły, w cieniu stryszku. Kształt był nieostry, nikły,
lecz bardzo wysoki, jak jeleń stojący na zadnich nogach, choć niewątpliwie miał ludzką
twarz. A może nie była to twarz, tylko uzda wisząca na ścianie stodoły, może postać była
kawałkiem brezentu na żłobie?
Syk rozbrzmiewał nadal, kształt poruszał się, unosił przednie kończyny w
mechaniczny, nieskładny sposób, nie jak człowiek czy jeleń, lecz modliszka.
Niespodziewanie w pole widzenia Lily wszedł mężczyzna w brązowej skórzanej
kurtce. Był to Jeff.Wiedziała, że to tylko zjawa, jego optyczne echo, lecz nie mogła
powstrzymać się przed głośnym Ty sukinsynu! , rzuconym w gniewie.
- Dzięki, panowie. Spisaliście się na medal.
Lily zobaczyła barczystego mężczyznę, odzianego na czarno. Nie miał już rogów,
więc ujrzała, iż ma kwadratową, krótko ostrzyżoną głowę. Gdy się odezwał, natychmiast go
rozpoznała.
- Powinniśmy sobie wzajemnie pomagać. Nie musisz dziękować. Jeżeli sami nie
zadbamy o siebie, nikt o nas nie zadba.
Jeff spojrzał w bok i powiedział:
- Dzieciaki, jedziemy na wakacje. To będą wasze najlepsze wakacje.
- Przecież muszę chodzić do szkoły! - odparła Tasha gdzieś spoza pola widzenia Lily.
- Zwolnili was ze szkoły. Rozmawiałem z dyrektorką i powiedziała, że lepiej będzie,
jeżeli pojedziecie na wakacje z waszym tatusiem.
- Gdzie jedziemy? - spytał Sammy.
Lily zobaczyła Tashę. Jej kasztanowe włosy były splątane, a buzia blada i zmęczona.
Stała owinięta w gruby niebieski koc, lecz mimo to wyglądała na zmarzniętą. Na widok córki
ścisnęło jej się serce.
- Mama będzie się martwiła - oświadczyła Tasha. - Powinniście odwiezć nas do domu.
Mężczyzna w czerni obszedł Tashę, szczerząc do niej zęby. Brakowało mu dwóch
siekaczy, a z jego głowy zwisały długie, tłuste, zaczesane do tyłu czarne włosy.
- O mamusię się nie martw - powiedział. - Nie miała nic przeciwko temu.
- Stul pysk, Tony - upomniał go Victor Quinn. Jeff zniknął z pola widzenia. Usłyszała,
jak zwraca się do Sammy ego:
- Będziemy sobie pływali w morzu, pojezdzimy konno. Będziemy robili wszystko, na
co będziesz miał ochotę.
- Zimno mi - odparł Sammy. - Nie chcę jechać na vvakacje. Chcę wracać do łóżka.
- Przykro mi, mały - odezwał się Quinn. - Tego się nie da zrobić. Chcesz czy nie,
jedziesz na wakacje.
Nagle, nie wiadomo dlaczego, Jeff krzyknął:
- Hej! Wracaj tu!
I wtedy Lily zobaczyła Sammy ego. Pędził do drzwi. Cofnęła się zaniepokojona.
Ujrzała jego twarz - szeroko otwarte oczy i zaciśnięte usta, wyrażające zdecydowaną chęć
ucieczki. Jeff złapał go za przód piżamy, zakręcił nim i podniósł z ziemi.
Tego już Lily nie mogła znieść. Szaipnęła drzwi i otworzyła je z wysiłkiem.
- Puść go, sukinsynu! - wrzasnęła do Jeffa. - Puść go!! Uderzyła w nią fala zimna, jak
wtedy w brzozowym lesie.
Miała wrażenie, że coś ją unosi w powietrze. Rozległ się ogłuszający łoskot i
zobaczyła, żc jest sama w stodole. Jeff. Sammy i Tasha zniknęli. Nie było też Victora Quinna
ani jego szczerbatego kolegi, Tony ego.
Zdawało jej się, że widzi w rogu stodoły rozciągnięty cień. Ale po chwili i on zniknął.
W tym samym momencie rozległ się potężny trzask i zapadł się spory kawał dachu, opadając
do środka lawiną śniegu i gontów. Zaraz potem zapadł się kolejny fragment prawie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]