[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 %7łenię się...
Słowo to sprawiło ogromne wrażenie. Hr. Jan dzwignął się nieco z fotelu, otworzył usta i wytrzeszczonemi oczyma
patrzył na syna. Przemyski postąpił krok naprzód i rozwarł ramiona,
jakby w nie chciał pochwycić mówiącego, przyczem usta złożyły się do jak najpiękniejszego uśmiechu...
 A kiedy tak...  zaczął.
Hr. Jan ręką skinął; po chwili zdumienia ogarniała go nieufność.
 Komedya, zwykła komedya... kłamstwo!
 Komedya, być może  odrzekł Stefan, zaciągając się wonnym dymem cygara  każde małżeństwo to komedya,
ale nie kłamstwo... Jadę wprost ze Zbąszyna, jestem po słowie z hrabianką Ireną...
Hr. Jan zaśmiał się z przymusem, szyderczo.
 Bankruci!  rzekł z pogardą. Przemyski także głowę pochylił i rozkrzyżowane ramiona stulił, jak skrzydła, przy
sobie.
 Zapłacę!  przerwał pośpiesznie Stefan.  Panna Irena ma swój odrębny posag, po babce, płatny zaraz po ślubie i
od niczyjej woli czy tam bankructwa niezależny.
Ale hr. Jan, którego w gardle dławić poczęło, obiema rękoma machał i nie dał mu skończyć.
 Dość tego... dość tego...  powtarzał.  * %7łeń się, lub nie żeń  wszystko mi jedno. Bylebym cię nie widział 
słyszysz ?  nigdy już
w życiu... Dość tego! Jutro Przemyski powie, co postanowiłem... A teraz, żegnam... żegnam...
I wciąż machał rękoma, jakby marę odganiał.
Stefan wstał nagle.
 Dobrze  rzekł  Je suis bon enfant i zgadzam się na wszystko... Coś mi jednak z prawa należeć się będzie... a
potem, możemy sobie powiedzieć: adieu! Tymczasem o jedno tylko proszę: co do owych weksli, skoro je p. Przemyski
już widział, proszę o wstrzymanie protestów aż do dnia mego ślubu, który, o ile być może, przyśpieszę. Inaczej, byłby
skandal, którego...
 Dość! dość!  powtarzał ciągle hr. Jan, gwałtownie poruszając się w fotelu, jakby walczył z ogarniającą go
niemocą.
Hr. Stefan z zimną krwią patrzył na szamocącego się starca, który nagle, w ciągu kilku godzin, obezwładniał,
zniedołężniał. Na chwilę wzrok jego, pełen cynicznej złośliwości, spotkał się z wyiskrzonem gorączkowo spojrzeniem
ojca. I zdawało się, że z obu tych spojrzeń padają błyski stalowe, uderzają o siebie i odtrącają się ze zgrzytem
nienawiści.
Stefan zwrócił się do Przemyskiego.
 Zatem do jutra czekam na decyzyę... To, co mi się z prawa należy, proszę obliczyć... protesty na razie wstrzymać, a
potem ja sam sobie radę dam w świecie... Vogue la gale`re !..
Skłonił się ojcu, skinął ręką Przemyskiemu i tryumfujący wyszedł z pokoju.
 Aotr! łotr!  nikczemnik!  szeptał hrabia Jan, ciągle szamocąc się w fotelu. Nagle jęknął, głowę na poręcz
pochylił i omdlał.
III.
Nie obejrzał się ani razu Stanisław Wilski po za siebie, gdy rankiem opuszczał pałac zbąszyński. Czuł, że go tam już
nikt nie woła, że pozostawia za sobą gorycz, żal i potępienie. A raczej nie czuł nic, tylko zwalił się na jego duszę ciężar
olbrzymi, który go zmiażdżył i odebrał władzę myślenia. Były jakieś myśli, ale pogmatwane, każda zaś z nich paląca
ogniem; rwały się jak pajęczyna, a jak ołów ciężkie osiadały na mózgu, który krwią wzbierał i bolał. Czuł jedno
wyraznie, że nie miał woli; nieprzemożona moc jakaś wypadków pchała go naprzód, kazała mu wyjechać ze Zbąszyna
i zerwać wszystko bez wyjaśnień, bez usprawiedliwienia... Jechał bezwiednie; mijał dobrze sobie znane miejscowości i
okolice, ale to wszystko migało przed jego oczyma bez oddzwięku w duszy. Terazniejszość bywa czasem tak ciężką, że
zabija nawet wspomnienia.
Stangret, dobry znajomy Stanisława, coś mówił do niego, ale on go nie rozumiał i nie odpowiadał. Na jedno tylko
życzliwe, a naiwne pytanie:
 A kiedyż to pan znowu do nas przyjedzie ?...
Odpowiedział mimowolnie:
 Nigdy!
I nie spostrzegł nawet zdumienia poczciwego stangreta, lecz sam się zadziwił brzmieniu tego wyrazu. Zdało mu się, że
miało ono tysiąckrotne echo drażniące, a było kłamstwem, bo w tejże chwili obudziła się wielka chęć powrotu.
Ale do zadość uczynienia tej chęci nie miał woli; czuł, że między nim a Zbąszynem otworzyła się nagle olbrzymia,
nieprzebyta przepaść, której już nic zarównać nie potrafi. Mógłże powiedzieć Irenie, że był niewinny, i przed córką
oskarżać matkę?
Ogarnęła go wielka tęsknota, która napoły rozrywała jego istotę. Myślą, sercem, duszą całą dążył on napowrót ku
Zbąszynowi; witał się, jak dotąd codziennie, na dzień dobry, z promieniejącą uśmiechem Ireną, która z zaufaniem
wyciągała ku niemu rękę, a tymczasem czuł, że fizyczną swoją istotą coraz bardziej od niej się oddala
i dąży, zmuszony, w jakąś przestrzeń, która była mu wstrętną, w jakąś przyszłość szarą i samotną...
A jednak on dotychczas, zarówno jak Irena, nie wyobrażał sobie tej przyszłości z nią razem. Oboje dali się opanować
uczuciu bezwiednie, nie myśląc jeszcze, co będzie dalej. Stanisław, znając próżność pana Jana Abrahama i całą
atmosferę zbąszyńskiego dworu, ani śmiał marzyć nawet, aby on, do niedawna nauczyciel domowy, mógł być
kiedykolwiek uważany za możebnego konkurenta. Zdawał sobie dokładnie sprawę, jak niezwalczone przeszkody i
przesądy dzieliły go od Ireny; na wszelkie od niechcenia czasem, żartobliwie rzucane uwagi pana Hieronima,
uśmiechał się tylko smutnie. Bolały go nawet one i wprowadzały w usposobienie ponure, wzbudzały w głębi duszy
gorzkie przeświadczenie, że on człowiek o tyle wyższy od Zbąskich nauką, a nie ustępujący im wychowaniem, musi
przecież ugiąć się wobec reguły, stworzonej przez towarzyskie przesądy, i uznać się jakąś pośledniejszą, niższą od nich
istotą...
Nie łudził się i nie wyobrażał sobie dotąd nigdy szczęścia wspólnego z Ireną; nie miał wszakże siły oprzeć się jej
urokowi i, gdy ona
z poufałością i serdecznością siostry zbliżała się ku niemu, on tonął cały w słodyczy tego zbliżenia i zamykał oczy na [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • actus.htw.pl